niedziela, 25 grudnia 2016

Nie obchodzisz świąt? Tylko tak myślisz.

                Zadzwonił telefon.
- Hę? Ciocia dzwoni – zdziwił się Błazen. - Słucham? – odebrał.
- No cześć, Błażnie!
- Czeeść, ciociu! – ukrył zdziwienie. – Co tam?
- Aaa, zastanawiam się kiedy przyjeżdżasz na święta w rodzinne strony.
- Ahaa… Noo, ja nie przyjeżdżam.
- Jak to? Sam będziesz?
- Tak – odparł krótko, z braku chęci na wyjaśnienia.
Rozmowa trwała ponad siedem minut, a później Błazen wrócił do cierpienia na ból brzucha. Jednak następnego dnia, gnębiony wspomnieniem wczorajszego wydarzenia, postanowił wysłać kartkę świąteczną osobie, z którą ma kontakt wyłącznie korespondencyjny. Do koperty wcisnął też mały prezent, a w załączonym liście wyjaśnił, że on świąt nie obchodzi, ale i tak poczuł, iż wypada mu z tej okazji coś wysłać. Wracając do namiotu spotkał znajomą, która niosła mu prezent.
- Ooo, dziękuję, nie spodziewałem się… Ja dla pani nic nie mam…
- Nie szkodzi, nie szkodzi!
Gdy wrócił do namiotu, w prezencie zastał między innymi…
- Bombki choinkowe. Hm… I co my z tym fantem zrobimy? Choinki nie ma.
- Miau?
- Myślisz?
- Miau.
- No dobrze… - Zawiesił bombki na zasłonce namiotowego okienka.
Po kilku dniach Błazen przestał już o tym wszystkim myśleć, aż pewnego wieczoru otrzymał wiadomość tekstową.
- Miau?
- Już czytam… - spojrzał na ekran. - Życzenia. Chyba dziś wigilia. No dobrze, to odpiszę, przecież chamem nie jestem. Zazwyczaj.
Odpisał, odłożył telefon i wrócił do odpoczynku, jak w większość sobót. Jednak po trzech godzinach nadeszła kolejna wiadomość z życzeniami.
- Hm, no dobrze, dobrze, odpisać trzeba, to przecież rodzina.
Później minęło już tylko pół godziny, gdy nadeszła następna wiadomość z życzeniami.
- „Zdrowych, wesołych świąt oraz bezawaryjnej pracy komputera w nowym roku życzy pogotowie komputerowe” – śmiał się Błazen czytając Kotu na głos. – A na końcu uśmiechnięta emotikona. Nie no, tego kompletnie się nie spodziewałem. Raz mi tylko komputer się popsuł. Nooo, ale faktycznie pan ratownik komputerowy był bardzo sympatyczny. Może wszystkim klientom tak wysyłają życzonka, żeby następnym razem też to właśnie do nich się zgłosić, ha… Dobry biznes, dobry biznes…
- Miau – potwierdził Kot z biznesmeńskim błyskiem w oku.
- Czego ja im mogę życzyć? Jak oni mi życzą działającego komputera, to życzenie im dobrego biznesu jest chyba trochę sprzeczne? Tak jakbym odbierał sobie ich życzenie działającego komputera… Eee, to po prostu: Haha, dziękuję bardzo… Wesołych świąt! – czytał w trakcie pisania. – I proszę bardzo. – wysłał. – Co za wieczór…
Po chwili znowu odezwał się telefon.
- Znajomy coś też  nam życzy… Dobrze, dobrze, odpiszę. „Wesołych”. Proszę bardzo.
Znajomy: A Ty gdzie się podziewasz?
Błazen: Nigdzie.
Znajomy: Samotnie?
Błazen: Z Kotem.
Znajomy: Bez rodziny?
Błazen: Kot to też rodzina.
Gdy ta niezręczna rozmówka się skończyła, nadeszły kolejne życzenia.
- Ciocia życzy „wszystkiego najlepszego”. Bo już wie, że nie obchodzimy świąt.
- Miau.
Tym razem jednak Błazen nie wrócił do odpoczynku.
- Wiesz co? Głupio mi teraz. Może na wszelki wypadek odezwę się do paru osób. Do tych, co spodziewają się, że siedzę teraz przy stole wigilijnym. Inaczej pewnie będzie im przykro…
- Miau?
- Tak chyba trzeba.
- Miau…
Chwycił zatem Błazen swój telefon ponownie, i zaczął wysyłać życzenia.
- Wobec niej zawsze jestem uprzejmy… Dobrze, to piszemy do niej.
- Miau.
- Ona ostatnio miała nadzieję, że będziemy utrzymywać kontakt, więc pewnie takie życzonko potwierdzi, iż podzielam tę nadzieję.
- Miau.
- A on pewnie by się nie obraził, ale jak już wszystkim coś piszę to i jego nie pominę. Ziomal…
- Miau  - pokiwał Kot głową.
- I jeszcze ten gościu…
- Miau…
- Ooo, on też nie obchodzi. Może tak jak my? A, nie, on na smutno. To pocieszmy go trochę.
- Miau.
                Zbliżała się już północ, a Błazen czuł się tak, jakby właśnie skończył obchodzenie świąt.
- Kocie, ta presja otoczenia…
- Miau…
- Ale to jeszcze względnie niewinne. Byle tylko w przyszłości nie było jakichś wyjątkowo niemoralnych świąt, jak… no nie wiem… Święto Kamieniowania Chrześcijan. Wtedy pewnie bym nie uległ, a zamiast wyjść na chama naraziłbym się na ukamieniowanie… 
 
Wesołych świąt życzy
Błazen Podróżny i Kot

niedziela, 18 grudnia 2016

Łowcy.B? Jak Błazen nie został komikiem.

                Czy błazny są śmieszne? Owszem, bywają. Ale czy można nazwać ich komikami? Otóż nie, to dwa różne typy człowieka. Błazen to styl życia, a komik to zawód. Nasz Błazen za młodu marzył o byciu komikiem, a nawet założył z Kotem własny kabaret i na każdą rodzinną uroczystość przygotowywali okropne skecze, do oglądania których namiętnie wszystkich zmuszali nie rozumiejąc dlaczego trzeba ich zmuszać. Cóż, byli zbyt młodzi, aby widzieć, że tylko ich samych to bawi. Dlatego dawno temu, w trawie…
- Miau?
- Tak?
- Miau miau miau?
- Naprawdę?
- Miau.
- Nie kłamiesz?
- Miau.
- I to w tym mieście?
- Miau.
- No to idziemy!
Łowcy.B byli wówczas sensacją i Błazen identyfikował się z ich dziwacznością. Oczywiście rozumiał, że to tylko gra aktorska, ale nie wyobrażał sobie, aby ludzie tworzący takie postaci mogli nie mieć z nimi nic wspólnego. Dlatego też bardzo ucieszył się, gdy usłyszał od Kota o zbliżającym się występie tegoż właśnie kabaretu, i to akurat w tej miejscowości, w której obecnie pomieszkiwali.
- Kocie, uczesz ładnie futro. Może nie wyszło z naszym kabaretem (Jeszcze zobaczą, jeszcze kiedyś…), ale zawsze możemy być eleganckimi fanami cudzych kabaretów – mądrzył się Błazen poprawiając kokardę na szyi.
- Mllaun – odparł Kot w trakcie czesania się grzebieniem naturalnie występującym na jego języku.
Gdy byli już gotowi, ustali przed sobą i zaczęli się nawzajem motywować.
- Ja zaczynam. Ekhem. Kim jesteś?
- Miau.
- Kim jesteś?!
- Miau!
- Kim jesteś???!!!
- Miau!!!
- Dobrzeee! Teraz Ty.
- Miau miau miau?
- Fanem.
- Miau miau miau?!
- Fanem!
- Miau miau miau???!!!
- Fanem!!!
- Miau. Miau?
- Tak, idziemy.
Poszli. Nigdy wcześniej nie byli fanami nikogo ani niczego, ale tym razem czuli się zdeterminowani, aby tego spróbować, zobaczyć jak to jest.
Usiedli sobie w jednym z wyższych rzędów i oddali się oglądaniu występu. Skecz za skeczem Błazen coraz bardziej tęsknił za swoim nieudanym kabaretem. „Ach, jak fajnie jest się wygłupiać… Ach, oni też to rozumieją… Tak po prostu zachowywać się jak głupek, rozśmieszać ludzi… Ach, ach… Tyle to daje radości… Pewnie bardzo kochają swoją pracę… Na co dzień pewnie też są zabawni? Najlepsi komicy przecież mają to we krwi… Ach, ach, dlaczego ja nie jestem zabawny…”
Najbardziej oczywiście spodobał im się klasyczny „Szczypiorek”, pełen krzyków i strasznego „COOO”. Po finalnym okrzyku oboje wybuchli śmiechem nad cudowną bezsensownością całego zajścia. Spojrzeli na siebie wtedy porozumiewawczo. „Tak, to taka życiowa bezsensowność. Czyż nie widać jej wszędzie?” Śmiali się tak szczerze… „Miau”. Mieli naprawdę wielki ubaw. Aż występ zakończono dziwacznym tańcem o choreografii wypełnionej głośnym tupotem. Taka komiczna wersja stepowania, czy coś.
                Mieli już wyjść, gdy dopadł ich dylemat. Nieopodal wyjścia stali członkowie kabaretu i wypisywali autografy. Ani Błazen, ani Kot nie zajmują się zbieraniem autografów, bo takowe nie mają żadnego zastosowania ani szczególnej wartości (jak dla nich), i najpewniej po prostu by je później zgubili. Ale tak się stało, że Błazen miał przy sobie swój chaotyczny notatnik służący mu do wszystkiego. Rysunki, mapy, wiersze, piosenki, pomysły, adresy, numery telefonów, listy zakupów, notatki z zajęć, potajemne konwersacje, zasłyszane lub przeczytane gdzieś słowa… Wszystkotatnik.
Znalazł kilka wolnych stron i stwierdzili z kotem, że nie zaszkodzi im to raczej, a za to będzie nowe doświadczenie. Taki notatnik raczej się nie zgubi, więc może też i zostanie pamiątka. W tamtych czasach Błazen był o wiele (Wiele, wiele!) bardziej bojaźliwy w stosunku do nieznajomych, więc stojąc w kolejce zestresował się niemało, ale postanowił sobie, że oprócz wzięcia podpisu powie im „fajna potupaja”, nawiązując do ich tupiącego tańca z końca występu. Ot, bo lubił pracować nad swoją płochliwością, a poza tym uważał to za fajny tekst. Wyobraził sobie, iż rzuci go luzacko, jak gdyby nigdy nic… Taki był plan… Aż nadeszła jego kolej i już mu się ręce trzęsły, już było mu gorąco… To ta chwila, gdy jeśli nie powie czegoś od razu, to zablokuje mu się mowa całkowicie i nie powie wtedy nic. Rzekł więc szybko:
- Fajna potupaja. – A tak dławił się tymi słowami, że w efekcie wyszły przeplatane jakimś nerwowym śmiechem.
- Co? – zapytał z poważną miną pan Kałamaga, słynący ze scenicznego żółtego swetra.
- Fajna potupaja – powtórzył Błazen głośniej, choć jeszcze bardziej przestraszony.
- Co? – zapytał ponownie, z tą samą powagą, czyniąc oczywistym to, że dosłyszał, ale chciał po prostu, aby Błazen znowu się powtórzył.
- Fajna potupaja – powtórzył ponownie, mimo niechęci, zmuszony strachem, czując się jak w skeczu o szczypiorku. Musiał znaleźć się w tej sytuacji, aby zrozumieć, iż to jednak wcale nie jest śmieszne, gdy osoba, której się boisz, zmusza Cię do powtórzenia czegoś trzy razy. „Ta życiowa bezsensowność, widać ją aż nazbyt wyraźnie”, zatrwożył się w duchu. A Kot patrzył na to zajście zdumiony…
Następnie dwoje z tych panów, w tym Kałamaga, złożyli podpisy w notatniku Błazna uśmiechniętego ze strachu. W zamierzeniu miał zdobyć podpisy całej grupy, ale pozostali panowie trzymali się jakoś na uboczu, a Błaznowi dość już było, więc sobie darował.
- Ach, świeże powietrze – odetchnął po wyjściu z budynku, a chłód zimowej pory zaczął zmywać wstyd z jego twarzy.
- Miau…– skomentował Kot nieśmiało.
- Tak, okropnie to wyszło. Nie spodziewałem się…
- Miau…
- Mhm, nieprzyjemny ten pan, może miał zły dzień…  – odparł, a w myślach wyrzucał sobie, że tak głupio poddał się temu małemu znęcaniu. W tamtych czasach nie umiał inaczej.
„Źle wyobraziłem sobie komika. W rzeczywistości jest jednak bardziej jak typowy polityk: złoty człowiek na scenie, zwykły ch** osobiście.” Westchnął zawiedziony, a wraz z dwutlenkiem węgla uszedł z niego zapał do zostania komikiem. Tak samo jak kiedyś uszedł zapał do bycia prawnikiem, gdy uświadomiono go, iż prawo i sprawiedliwość to dwie różne (często sprzeczne) rzeczy…
                Wiele lat później, gdy Błazen znalazł przez przypadek swój stary notatnik…
- Ach! Kocie, pamiętasz jak byliśmy na tamtym występie z potupają?
- Miau.
- Ciekawe jak się teraz miewa ten kabaret? – Po tych słowach od razu rzucił okiem na Internety. Niemałe było jego zdziwienie, gdy na liście „Byli członkowie” zobaczył dwa nazwiska: Kałamaga oraz Pindur.
- Oczom nie wierzę… Ci co najwięcej zapału mieli… Przecież to właśnie ich autografy mam w notatniku. To jakaś klątwa upokorzonego błazna? Czyżby dosięgnął ich mój gniew sprzed lat?
- Miau.
- No racja, takich mocy nie mam. Ale cóż… Jak widać życie jest uczciwe i jeśli komuś płynny komik w żyłach nie płynie to sam zda sobie z tego sprawę… Mózg wymyśla różne rzeczy, ale na koniec i tak nasze stopy zawsze wiedzą najlepiej jaka droga im pasuje…  – wymądrzył się zwyczajowo.
- Miau.
- Może kiedyś moje też się ockną – zadzwonił czapką, co była już przyciasna. 
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 11 grudnia 2016

Dlaczego niektórzy imigranci są nielegalni?

                Kot zapragnął pójść do parku z psim wybiegiem.
- Ale Kocie, przecież jesteś kotem.
- Miau?
- No niby nic… Dobrze, to chodźmy.
Poszli więc, a gdy dotarli Kotu od razu powiększyły się źrenice. Wziął rozbieg i rzucił się na drewniane przeszkody, pokonując je po kociemu – wspinaczkami. W tym czasie Błazen usiadł sobie na ławeczce i zagapił się w niebo rozmyślając, czy niebawem spadnie deszcz. Po chwili usłyszał cymbałkową melodię.
- Ach, powiadomienie… – powiedział do siebie wyciągając z kieszeni telefon. Zerknął o czym jest powiadamiany. – Jakiś nowy jutubowy film. Hm…  – Spojrzał na Kota, aby utwierdzić się, że dobrze spędza czas. Następnie znowu spojrzał na niebo szukając deszczu. Rozejrzał się też, czy nikt nie kręci się w nazbyt pobliskim pobliżu. W końcu wzruszył ramionami i włączył ten film…
Politykowanie, imigranci, mury, kryzysy… Koniec. Aż się Błaznowi pod czapką zagotowało. Przeciągnął się, odetchnął i dopiero wtedy zorientował się, że siedziała przy nim jakaś kobieta, i najwyraźniej oglądała z nim ten film.
- Dlaczego w ogóle nazywać jakiegoś imigranta nielegalnym? Nie lubię takich szufladek. To tylko ludzie szukający dla siebie lepszego życia. I jeszcze te mury bzdury – skomentowała, gdy tylko ich spojrzenia się zetknęły.
Błazen zamrugał oczami w zdumieniu i nic nie powiedział. Odwrócił głowę, aby zobaczyć co robi Kot. Wypatrzył go na słupku najwyższej barierki do skoków, jak triumfalnie spogląda z góry na pieska zbyt małego, aby go dosięgnąć. Uśmiechnął się lekko na ten widok, a później znowu spojrzał na nieznajomą i spoważniał. Trzymała w dłoniach smycz, czyli najwyraźniej to był jej piesek.
„Ciekawe dlaczego siedzi tutaj, zamiast go trenować?”, zastanowił się. „W końcu to nie jest zwykły park do wyprowadzania psów”. Szybko jednak przestało go to interesować. Patrzyli sobie razem jak piesek i Kot się czubią, aż Błazna uderzyła nowa myśl…
- Czy ma pani w domu drzwi wejściowe? – zapytał nagle.
- Hę? – zdziwiła się. – Oczywiście.
- A czy ma pani w tych drzwiach zamek?
- Oczywiście, że tak. Co to za pytanie?
- Do czego służą pani takie drzwi z zamkiem? – kontynuował.
- No jak to do czego? Żeby mi nikt nieproszony nie wchodził.
- A co jeśli ktoś nagle wejdzie oknem?
- Wypędzę go!
- A jeśli będzie ich kilku?
- Wezwę policję.
- A jeśli oni chcą się tylko schronić przed deszczem, bo u nich w domu dach przecieka?
- To mogli zadzwonić do drzwi i poprosić o pomoc.
- Czyli jednak widzi pani do czego służą mury i czym różnią się imigranci legalni od nielegalnych. 
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 4 grudnia 2016

Sąsiedzi? Nie, dzięki!

                - Kocie, a może dla odmiany skorzystamy z pola namiotowego? Będziemy mieć sąsiadów, którzy żyją niemalże tak, jak my!
- Miau – odparł Kot niechętnie, wiedząc, że to i tak już postanowione.
- No to chodźmy!
I poszli. Podobno w okolicy znajduje się przyzwoite pole namiotowe, i to za tą pogłoską podążał podekscytowany Błazen z poirytowanym Kotem.
Rozstawili swój namiot nieśmiało, na brzegu pola. „Może tak za pierwszym razem lepiej nie mieć sąsiadów z każdej strony”, myślał Błazen. Kiedy rozpalał ognisko zainteresowała się nim jedna z sąsiadek.
- Dzień dobry! – zaczęła rozmowę, którą ciągnęła później do późnego wieczora.  
Zmęczony Błazen wsunął się do namiotu, czym obudził Kota.
- Uff, Kocie, wybacz. Już myślałem, że ta Gaduła nigdy nie da mi spokoju… Dobranoc.
Pierwsza noc przebiegła spokojnie. Rano Błazen obudził się wypoczęty. Kota już nie było, natomiast przed namiotem dało się słyszeć śmiech dziecka. „Ciekawe”, zaciekawił się i wychylił głowę na zewnątrz.
- Koteeeek! – cieszyło się dziecko tarmosząc Kota, który był wściekły jak pies, ale zachowywał zimną krew.
- Miau! – krzyknął  na widok Błazna.
- Ojej! Dziewczynko! Kotu to się nie podoba!
- Dlacego? – zapytała ciągnąc go za ogon, gdy próbował uciec.
- Nie ciągnij go za ogon, to go boli! – przestraszył się Błazen, przez co podniósł głos.
Dziecko zamilkło i opuściło głowę. Wtedy z namiotu naprzeciwko wyszła kobieta, która wcześniej wyglądała tylko przez okienko.
- Przepraszam za nią, zawsze chciała mieć kotka.
Tym sposobem Błazen poznał kolejną sąsiadkę. A Kot doznał traumy.
Ta jednak nie miała ochoty na długą rozmowę. „Ufff”. Zabrała dziecko i poszły do swojego namiotu, a później przypatrywała się Błaznowi przez okienko myśląc, że jej nie widać.
- Czyli mamy w okolicy Monitoring – zauważył Błazen. Jednak Kot nie odpowiedział, był zbyt zajęty czyszczeniem swojego zrujnowanego futra.
                Po południu Błazen reperował swój odtwarzacz mp3. Zauważył to uśmiechnięty sąsiad Wąsacz, więc podszedł z Synkiem i zaczął gadkę o tym, jaki z niego fachowy mechanik i jak się cieszy na widok sąsiada o podobnej smykałce. Pomógł Błaznowi reperować odtwarzacz, przez co trwało to o wiele dłużej, a Synek obserwował to wszystko i podobno się uczył.
Później przyszła Gaduła z papierosem, i gadała, a Błazen zastanawiał się jak bardzo jest pijana.
Przed pójściem spać Błazen rzucił okiem na Monitoring. „Widzę cię”, śmiał się w duchu.
- Miau? – zapytał Kot ugniatając sobie poduszkę.
- Myślę, że możemy pomieszkać tu przez dłuższy czas. Jest chyba całkiem ciekawie, czyż nie?
- Miau… – przewrócił oczami, po czym je zamknął.
                Kolejny dzień, kolejny uśmiech na twarzy Błazna. To jest, zanim otworzył oczy.
- Hę?! – zdziwił się na widok niemowlęcia w swoim namiocie.
- Miau – wyjaśnił Kot.
- Jak to? Tak po prostu go tu zostawiła?
- Miau.
- Tego się po Gadule nie spodziewałem…
Błazen, nie mając zbyt dużego wyboru, nakarmił Nemowlaka tym co miał, a później poszedł do sklepu po pieluchy. Wrócił w mgnieniu oka wiedząc, że Kot zna się na dzieciach jeszcze mniej, niż on. Akurat Niemowlak szarpał zdenerwowanego Kota za ucho.
- Kocie, Ty masz złotą cierpliwość – powiedział Błazen zdumiony, powstrzymując Niemowlę. – Pora na świeżą pieluszkę – poinformował dziecko, po czym wziął się do roboty. Po chwili z przerażeniem odkrył, że Niemowlak ma ogromne odparzenia na pupie. – Biedne dziecko! – wykrzyknął, po czym szybko sprawdził w Internecie czy coś z rzeczy, które ma w domu, mogłoby pomóc. Nie była to przecież dobra chwila na ponowne wyjście do sklepu…
- Miau… – zdziwił się Kot widząc, jak po umyciu bobasa Błazen zaczął posypywać odparzenia mąką ziemniaczaną.
- Podobno ma pomóc – wyjaśnił.
                Niemowlak został u Błazna aż do następnego dnia. W południe Gaduła przyszła na kacu i zabrała go do siebie. Gdy tylko odeszła, Błazen nie zdążył jeszcze usiąść, a zjawił się u niego Monitoring z Dziewczynką.
- Dzień dobry, przepraszam… Muszę na chwilkę wyjść do sklepu… Czy mógłby pan w tym czasie mieć małą na oku?
- Yyy…
- Dziękuję! – zwinęła się w mgnieniu oka.
Błazen poczuł, że coś wypala mu dziurę z boku głowy. To było spojrzenie Kota.
Tak więc rozwijała się druga połowa dnia: Dziewczynka chodziła za Błaznem jak mała kaczuszka za mamą kaczką, a Kot wyszedł na wieczór, aby uniknąć obrażeń.
- Ile masz lat?
- Ctely.
Ich rozmowy nie były zbyt interesujące, ale Dziewczynka wyraźnie lubiła Błazna, więc chociaż zajmował się swoimi zwykłymi codziennymi sprawami, to nie wyglądała na znudzoną.
Po godzinie Błazen zdecydował się na rozpoczęcie naprawy kolejnego popsutego sprzętu, co błyskawicznie przyciągnęło z sąsiedztwa Synka. Chciał pomagać. Przeszkadzał zatem przez dwie godziny, a Dziewczynka kręciła się w pobliżu co jakiś czas im przerywając, bo była głodna lub spragniona. Wieczorem Monitoring wrócił po dziecko dziękując, ale nie wyjaśniając swojego wielkiego opóźnienia i braku zakupów w dłoniach.
- Kończę już na dzisiaj – oznajmił Błazen Synkowi. – Pozdrów tatę.
- Dobrze! – odparł ucieszony i pobiegł do swojego namiotu.
- Miau – wychylił się Kot zza krzaka, gdy tylko teren się oczyścił.
- Uff… Co za dzień… Tyle godzin pracy, a niczego nie dokończyłem.
- Miau?
- Czy nadal chcę tu mieszkać, cóż… Chyba nie zawsze tak tutaj będzie? Z czasem na pewno wiele się zmieni, dajmy temu szansę.
Wgramolili się zmęczeni do namiotu w celu przespania całej nocy. Niestety, gdy tylko zamknęli oczy zaczęła grać głośna muzyka, gdzieś z oddali, od niezapoznanego sąsiada.
- Do ciszy nocnej jeszcze godzina – usprawiedliwił to Błazen.
- Miau… - skrzywił się Kot.
Muzyka grała do godziny drugiej.
                O siódmej rano obudziło ich wołanie sprzed namiotu.
- Halo?! Czy ktoś jest w środku?!
- Taaak…? – wynurzył się zaspany Błazen.
- Dzień dooobry! Przepraszam za tak wczesną pobudkę! Dopiero rozstawiam swój namiot i nie mam jeszcze elektryczności. Akurat pański namiot jest najbliżej. Czy dopomógłby pan sąsiadowi? Zapodłączyłbym się do pańskiego generatora, tam go widzę…
Nawet nie czekał na odpowiedź, tylko od razu podłączył tam kabel, który miał już gotowy w dłoniach.
- Dziękuję panu!
„Że też w ogóle zapytał o pozwolenie”, zdumiał się Błazen rozważając czy w tej sytuacji powinien być rozgniewany, czy wdzięczny.
Nagle podbiegła do niego Dziewczynka.
- Ceesc!
„No pięknie”, schował dłoń w twarzy.
- Miau – rzucił Kot, wychodząc w pośpiechu.
- Koteeek! – krzyczała Dziewczynka patrząc, jak Kot znika w oddali.
Błazen pozbierał się do kupy i wypił kawę, bacznie obserwowany przez Dziewczynkę. Następnie wyszedł kontynuować wczorajsze naprawy, co ponownie skazało go na towarzystwo Synka.
                „Tej nocy się wyśpię”, postanowił sobie, idąc pod kołdrę o dziewiętnastej. Jednak tym razem, gdy zamknął oczy, zaczął słyszeć wrzaski. Głos Gaduły i jakichś innych osób. Później tłuczone szkło. Brzmiało niebezpiecznie, więc Błazen wyszedł przed namiot. Wyglądało na to, że u Gaduły odbywała się pijacka rozróba. Z myślą o obecnym tam Niemowlaku Błazen poszedł zobaczyć co się dzieje. W połowie drogi spotkał Gadułę, niosła Niemowlaka.
- O, właśnie do pana biegłam! – krzyknęła zakrwawionymi ustami. – Oni tam oszaleli. Czy mógłby pan przechować go na noc? – wręczyła mu dziecko nie czekając na odpowiedź.
„Tym razem przynajmniej nie zdziwię się, jak zobaczę ciebie rano”, myślał sobie Błazen patrząc na wystraszone Niemowlę.
                - Miau – oznajmił Kot rano, znowu wychodząc w pośpiechu.
Dziewczynka siedziała z Niemowlakiem, a Synek dalej pomagał Błaznowi. Tak minął następny dzień, wysysając z Błazna energię. Dlatego znów poszedł spać wcześnie, otulany zbyt głośną muzyką odległego nieznanego sąsiada. Gdy obudził się rano, postanowił spędzić cały dzień w namiocie.
- Miau? – zapytał Kot szyderczo.
- Odpocznijmy tu dzisiaj. Jak któryś z nas wyjdzie na widok to zaraz sąsiedzi się włączą i znowu nie będzie spokoju…
Po chwili jednak zadzwonił telefon.
- Ech… Muszę dzisiaj iść na spotkanie… – oznajmił Błazen po zakończeniu rozmowy telefonicznej.
Pozbierał się, spakował walizeczkę i wyszedł z namiotu.
- Dzień dobry! – krzyknął od razu Monitoring idąc do Błazna z Dziewczynką.
- Dzień dobry – odpowiedział Błazen zakrywając nogami Kota pędzącego ku wyjściu. Później zaczął zamykać.
- Muszę na chwilkę wyjść do sklepu… – zaczął mówić Monitoring.
- Przepraszam, ale idę do pracy i jestem w pośpiechu – uciął Błazen odchodząc.
- Pa paaa – wołała za nim dziewczynka, więc odmachał jej szybko na pożegnanie.
                Wieczór wydawał się spokojny. Błazen wracając do namiotu potknął się o kabel sąsiada korzystającego z jego elektryczności. „Kompletnie o tym zapomniałem”, skrzywił się. Następnie zobaczył na ścieżce kawałek drewna. „Hm, wygląda jak moje”, pomyślał. Zobaczył wtedy, jak ktoś wbiega do namiotu Gaduły, upuszczając jakiś przedmiot. Po wyregulowaniu ostrości w oczach Błazen dostrzegł, że to następny kawałek drewna. Zdziwiony wzruszył ramionami i poszedł do namiotu, gdzie zastał swój zbiór drewna opałowego zmniejszony o połowę. „No nie…” Westchnął ciężko, ale był zbyt zmęczony, aby coś z tym teraz zrobić, zatem od razu poszedł spać. Kota nie było.
                W nocy obudziły go dźwięki kolejnej pijackiej rozróby. Nie wstawał nawet, tylko sięgnął po telefon i wezwał policję. Zasypiał później przy dźwiękach policyjnej interwencji.
- Miau – obudziło go rano wołanie Kota zza namiotu.
- Kocie…? – wymamrotał zaspany, czołgając się do wyjścia. Przetarł oczy i zobaczył Kota poczochranego jak nigdy dotąd. – Kocie!
- Miau – powiedział Kot pozbawiony emocji, wchodząc do namiotu.
- U nich?!
- Miau.
- Całą noc?!
- Miau.
- A ja myślałem, że po prostu… Ojej… Kocie, tak mi przykro… W końcu cię dopadła… Że też Monitoring na to pozwolił! – Błazen zdenerwowany wyszedł z namiotu i od razu wbił wzrok w Monitoring za okienkiem. Od razu też wybiegła Dziewczynka. Błazen postawił już pierwszy krok w ich stronę, zamierzając szturmem tam wkroczyć i wygarnąć im za zmaltretowanie Kota, ale ten jeden krok wystarczył, aby się potknąć i upaść. O co się potknął?
- Co to jest? – spojrzał na węża ogrodowego, którego jeden koniec był zanurzony w beczce Błazna, a drugi… po wycieczce spojrzeniem… okazał się prowadzić do sąsiada pożyczającego prąd. „Teraz zabiera też moją wodę?!” Wstał z ziemi, otrzepał się z brudu i groźnie zadzwonił czapką. „Dosyć tego!”, myślał sobie wściekły i ignorując Dziewczynkę zaczął iść do Pożyczacza. Po drodze dostrzegł jednak Synka z Wąsaczem, jak reperowali coś narzędziami Błazna. Zastygł w niedowierzaniu.
- Dzień dobry sąsiadowi! – pomachał mu radośnie Wąsacz. – Naprawiamy rower!
Dolna powieka lewego oka na twarzy Błazna zaczęła niebezpiecznie podrygiwać do rytmu jego wściekłego serca. Już nawet nie wiedział kogo ochrzanić pierwszego. Czuł nadchodzący wybuch, i…
- Gde kotek? – zapytała nieśmiało Dziewczynka.
Z uszu Błazna wyleciały kłęby pary. „Nie będę przecież krzyczeć przy dziecku…”
- Kotek jest zmęczony i nie można mu przeszkadzać – odparł tłumiąc gniew. – Popatrz teraz jak oni naprawiają rower, a ja pójdę na chwilę do twojej mamy.
Dziewczynka bez słowa ruszyła obserwować naprawy, więc Błazen mógł z czystym sumieniem ochrzanić Monitoring i za podrzucanie mu Dziewczynki, i za zmaltretowanie Kota. Monitoring oburzony do niczego się nie przyznał i wykopał go z namiotu, ale zrozumiał, że to już koniec dobrobytu. Wtedy Błazen wrócił do Dziewczynki.
- Mama cię woła – powiedział jej, dzięki czemu wróciła do siebie.
- Sąsiedzie! Synek chciał naprawiać to z panem, ale jeszcze pana nie widział, więc poprosił mnie – wyjaśniał Wąsacz nie rozumiejąc jak bardzo nie na miejscu jest ta sytuacja.
- Panie Wąsaczu, rozumiem, ale to są moje narzędzia i nigdy nie wyraziłem zgody na to, aby pan lub pański synek z nich korzystali.
- Ja nie wie… – zamamrotał Wąsacz.
- Proszę więc, Synku, abyś odniósł je na miejsce, a ja porozmawiam jeszcze z twoim tatą – dokończył Błazen swoją wypowiedź.
Synek wykonał polecenie, a Wąsacz nastawił zdziwione ucho. Błazen wyjaśnił mu szybko, że Synek wchodzi mu na głowę i pora to zakończyć. Zawstydzony Wąsacz wydawał się rozumieć.
„To teraz Pożyczacz…”
Najpierw Błazen odłączył kabel od generatora, a później wyciągnął z beczki węża ogrodowego. Zaciągnął jedno i drugie do Pożyczacza, który akurat wyszedł ze swojego namiotu, bo zauważył brak prądu.
- Dzień dobry. Nie będzie pan już na mnie żerować – rzucił mu jego złodziejskie macki pod nogi. – Miłego dnia – odwrócił się i odszedł, obserwowany przez Monitoring.
Resztę dnia spędził z Kotem w namiocie przekonany, że czeka ich tutaj nowy początek. Później pełni nadziei poszli spać, słuchając jak wezwana przez nich policja ucisza muzycznego sąsiada.
                W nocy, niedługo przed nadejściem świtu, obudził Błazna dziwny dźwięk. Jakby jakieś trzaski… Kot wyglądał na zaniepokojonego. Błazen wysunął głowę za namiot i zobaczył jak część jego dobytku płonie w wielkim ognisku. W tym czasie w stronę namiotu Gaduły biegł jakiś męski kształt. Błazen bez słowa wezwał straż pożarną i policję, choć wiedział, że pijacy i tak pozostaną bezkarni po swojej „zemście”. Gdy było już po wszystkim wypił kawę i zaczął pakować to, co mu zostało.
- Wynosimy się stąd, Kocie. Od początku miałeś rację.
- Miau… – odpowiedział Kot obojętnie, nie mając sił na triumfalne miny.
- No, ale jest i dobra strona tego wszystkiego.
- Miau?
- Gorzej być nie może! Haha…
Chwilę po tych słowach usłyszał jakieś szczenięce jęki. Brzmiały przeraźliwie, więc natychmiast ruszył zlokalizować źródło. Trafił za namiot Wąsacza, gdzie zobaczył jak ten właśnie dokończył topienie dwójki szczeniąt, po jednym na rękę. Spojrzał na bladego Błazna i ze swoim typowym uśmiechem powiedział:
- Witam sąsiada! Oszczeniła nam się znowu, hahaha! 
Miłego koszmaru, 
Błazen Podróżny

Niektóre historie nie powinny być prawdziwe...

niedziela, 27 listopada 2016

Srulti-pulti-multi-kulti, zeznanie drugie.

                Błazen postanowił zbadać miasteczko uchodzące w Anglii za najbrzydsze: Wolverhampton. Tym razem nie mógł rozstawiać namiotu w dziczy i wędrować beztrosko, ponieważ - jak się dowiedział – najdzikszą dzicz mają tutaj w mieście i nie było to bezpieczne. Osiedlił się zatem tymczasowo w domku, który miał dzielić z kilkoma współlokatorami. Często wyprowadzali się i byli zastępowani następnymi, zatem trudno opisać dokładny skład mieszkańców. Na chwilę obecną Błazen wiedział, aby spodziewać się towarzystwa młodego chłopaczka z Włoch, starszego chłopaka z Łotwy, jeszcze starszego mężczyzny z Węgier oraz młodej dziewczyny z Irlandii.
- Może to i dobrze, Kocie. W ten sposób kogoś już tutaj znamy i może zdobędziemy więcej doświadczeń – mówił Błazen rozstawiając namiot w wynajętym przez nich pokoju, bo jak głosi popularne kłamstwo: Starego psa nowych sztuczek nie nauczysz.
- Miau – odparł Kot ścieląc sobie łóżko obok namiotu.
                Kilka minut drogi pieszo od domu znajdował się duży, zadbany park. Prawdopodobnie jedyne miejsce w mieście, które nie wymagało remontu i nie zasypywały go kłęby śmieci. Akurat gdy Błazen się wprowadził usłyszał w domu opowieść, że poprzedniego dnia wczesnym wieczorem, tuż przed zamknięciem parku, ktoś został tam zabity nożem.
- Hm, może zwiedzimy park innym razem, Kocie.
- Miau?
- Tutaj paralizator nie jest legalny.
- Miau?! Prr… Miau?
- Gaz pieprzowy też nie jest tutaj legalny.
- Miaaau?! Miau?! Prr… Miau?
- Noże również nie są tu legalne. Oprócz małego scyzoryka, ale tym nawet puszki nie umiem otworzyć. No i Kocie, pewnie źle by się skończyło dźgnięcie kogoś w samoobronie. Nawet nie wiem jak i gdzie dźgnąć, aby bez zadania poważnych obrażeń uniemożliwić mu kontratak, więc skończyłoby się walką na noże, czy coś… Jeśli to przeżyjemy to wszyscy trafimy do więzienia. On (lub oni) i ja za walkę, a Ty za współudział biernego obserwatora.
- Miau?!
- Nie wpadajmy w panikę, na pewno nie jest aż tak niebezpiecznie.
Kiedy już się rozpakowali i zadomowili, wyszli do salonu socjalizować się ze współlokatorami, bo wcześniej ich na to zaproszono. Na kanapie, oglądając telewizję, Irlandka jadła jakąś odgrzewaną mrożonkę. Obok Łotysz z Węgrem pili polskie piwo i gawędzili. Włoch w kuchni gotował spaghetti.
Błazen usiadł na fotelu. Kot położył się na oparciu za jego głową. Panowie rozpoczęli z nimi ożywioną rozmowę, z której udało się dowiedzieć, że Węgier mieszka w tym kraju już dziesięć lat, zajmując się prostymi pracami i ma tu jedną przyjaciółkę z Węgier, ale już od dawna wcale nie są razem, naprawdę. Z kolei Łotysz rezyduje tu od trzech lat na wyższych stanowiskach i zamierza niedługo wyprowadzić się do własnego domu, aby móc sprowadzić tu swoją żonę i małe dziecko. Irlandka co jakiś czas odrywając się od telewizora dorzucała swoje trzy pensy, z czego wyciekło głównie to, iż jest pielęgniarką. Włoch występując czasem z kuchni opowiedział, że jest tu od roku, a wcześniej miał dziewczynę Polkę.
Błazen opowiedział o byciu błaznem, a Kot o byciu kotem.
- Może pójdziemy po więcej piwa? – zaproponował Węgier w kierunku Łotysza. – Przy okazji zobaczysz gdzie są sklepy w okolicy – dodał patrząc na Błazna.
No i poszli. Uliczki były wąskie i na obu brzegach zastawione pojazdami tak, że dwa samochody raczej nie miałyby szansy się wyminąć, choć droga służyła do jazdy w obu kierunkach. W okolicy, póki co, Błazen widział tylko arabów i hindusów. Odróżniał ich głównie po strojach, które w żadnym opisanym stuleciu nie zaliczały się do europejskich. Dopiero gdy wyszli na chodnik przy większej i bardziej ruchliwej ulicy, Błazen zaczął widzieć również czarnych i białych ludzi. Pojawiły się też większe ilości śmieci, a gdzie okiem sięgnąć żadnego kosza, więc z jednej strony Błazen rozumiał przyczynę, a z drugiej nadal nie był w stanie usprawiedliwić skutku.
Ominęli drogerię, sklep komputerowy, kwiaciarnię i monopolowy. Węgier wytłumaczył, że idą do sklepu polskiego, bo tam te piwa, na których im zależy, powinny mieć większą szansę na bycie oryginalnym produktem.
Poczekali chwilę na zielone światło i przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie wokół parkingu rozciągały się knajpki i sklepiki. Wstąpili do Delikatesów, gdzie Węgier poszedł od razu do alkoholi, a Łotysz po drodze zatrzymał się jeszcze przy chlebach.
Kot ucieszony spoglądał na kiełbasy, Błazen zastanawiał się dlaczego pół sklepu zajmują konserwy i herbaty.
- Zawsze kupuję tutaj ten chleb – powiedział Łotysz biorąc do ręki „Chleb Litewski” o kolorze czekoladowym, czyli pewnie farbowany jakimś karmelem. Poza tym taki chleb wyróżnia się chyba głównie dodatkiem kminku, a przynajmniej dla osób z Polski i okolic, bo dla większości Anglików każde pieczywo dostępne w tym sklepie to jakiś dziwny egzotyczny wynalazek. Z obserwacji Błazna wynika, iż klasyczne angielskie pieczywo to chleby tostowe, które on nazywa „poduszkowcami”, gdyż są wielkie i przesadnie miękkie. Poza tym znalezienie takiego, w którym nie ma cukru i chemii to raczej misja niewykonalna. Ucieszył się zatem, iż w okolicy może kupić coś, co jest bliżej normy według jego standardów. Pogrzebał w dostępnych chlebach i wziął sobie jeden nie zawierający drożdży. Później dołączył do Węgra, aby jednym uchem słuchać co ma do powiedzenia o piwach, a w głowie skupiać się głównie na przemyśleniach dotyczących „asymilacji” i „wzbogacania kultury”. Patrzył na te chleby, piwa i kiełbasy…
„Kupując to wszystko wcale się tu nie asymiluję”, myślał. „W sumie to nawet nie chcę. Mam zupełnie inną definicję normy w bardzo wielu kwestiach. Chleb to nie poduszka. Ale, oczywiście, nie będę nikomu dyktować swoich zasad. Jednak nie dostosuję się też do cudzych. Więc w sumie… Od hindusa w barwnych szatach różnię się tym, że po mnie braku asymilacji na pierwszy rzut oka nie widać.”
- Na pewno nie pijesz? – zapytał przyjacielsko Węgier ładując butelki do koszyka.
- Tak, na pewno – odparł Błazen uprzejmie.
- A Ty, Kocie? – zapytał tak samo przyjacielsko co poprzednio.
- Miau – odparł Kot kierując wzrok na jeden z dostępnych napitków.
- Dobra, będzie jedno ciemne – uśmiechnął się Węgier ładując do koszyka piwo wybrane przez Kota.
Ekspedientka była Polką i na początku z góry założyła, że klienci są jej rodakami, więc za pierwszym razem odezwała się po polsku. Poprawiła się dopiero po nie uzyskaniu odpowiedzi. 
                Gdy wyszli ze sklepu zaczepił ich wysoki, wychudzony czarnoskóry mężczyzna prosząc o drobne. Błazen ma swoje zasady i bez względu na to czym próbują go przekonać, on nie daje pieniędzy żebrakom i koniec. Nie zamierzał więc uczynić wyjątku i w tym przypadku, ale Łotysz o tym nie wiedział, zatem uprzedził Błazna:
- Nic mu nie dawaj, to narkoman. – Wszyscy czworo zignorowali żebraka i poszli w swoją stronę, a po kilku metrach Łotysz mówił dalej. - Sporo ich tu ogólnie, a ten akurat ciągle kręci się przy tych sklepikach. Jak kiedyś jakiś inny poprosi cię o pieniądze to jego też zignoruj. Narkomani.
Błazen bez słowa pokiwał głową, zdumiony, powoli obracając twarz w kierunku podłoża. Akurat tego nawet nie podejrzewał. Jeśli widział wcześniej narkomana na żywo to nie pamięta lub był tego świadom, więc czuł się teraz tak, jakby zobaczył jakiegoś pierwszy raz w życiu. Rzucił okiem na Kota i otrzymał porozumiewawcze odwzajemnienie spojrzenia.
- No tak, to ma sens – odezwał się po chwili, podnosząc głowę tak nagle, że jego czapka zadzwoniła głośno tak, jakby wiwatowała nadejściu nowej myśli. – Socjalizm jest tu tak zaawansowany, że pewnie nawet alkoholik znalazłby coś dla siebie. Narkomania brzmi jak wystarczająco głębokie dno, aby nie dostać w tym kraju drabiny.
Węgier i Łotysz zaśmiali się donośnie, bo to pierwszy raz, gdy mieli do czynienia z błaźnim komentarzem Błazna. Później wszyscy przeszli przez te same pasy co poprzednio i Kot zagadał na jakiś luźny temat, który zainteresował obu towarzyszy, więc Błazen mógł spokojnie się wykluczyć i skupić na dalszym oglądaniu okolicy.
Błazen zajął się rozpakowywaniem zakupów, a Węgier nastawianiem w telewizorze muzyki z JuTuba. W tym czasie Łotysz rozstawiał napitki i przesuwał meble wedle własnej wizji lepszej funkcjonalności na okazję napitkowania. Kot korzystał z tego dla darmowych przejażdżek meblami. Włoch kończył przygotowywanie swojego spaghetti, a Irlandka siedziała na kuchennym blacie i z uśmiechem pisała coś w telefonie.
Na blacie, w bezpiecznej odległości od Irlandki, tuż obok swego zbioru przypraw, Błazen zaczął kroić chleb ciesząc się, że mógł kupić niekrojony. Następnie pokroił trochę kiełbasy i skierował się z tą żywnością do salonu. Tuż za nim ruszył Włoch ze swym włoskim spaghetti na talerzu, a Irlandka dopiero po kilkunastu minutach zauważyła, iż została sama, więc przegapiła polsko-węgierski toast. Nastąpił on w wyniku wyznania Węgra, że u nich w szkole uczy się polskich patriotycznych piosenek i powiedzeń, zarówno w wersji węgierskiej jak i polskiej.
- Polak, Węgier! – zaczął Błazen.
- Dwa bratanki! – odkrzyczał Węgier po polsku.
- I do szabli! – kontynuował Błazen.
- I do szklanki! – zapolszczył Węgier i zagrzmiały ich napitki przy uroczystym uderzeniu. Rzecz jasna trzy, bo również piwo Kota. A Błazen pił czarną chińską herbatę o nazwie „Książę Walii”, wyprodukowaną dla angielskiej firmy z importowanych (z Chin?) składników, zmieszaną i zapakowaną w krajach Unii Europejskiej. „Takie wzbogacanie kultury chyba może być, Anglicy przecież zawsze lubili czarną herbatę”, myślał sobie biorąc łyczka tego międzynarodowego płynu. „Byle nie zabroniono im zalewania tego mlekiem.”
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 20 listopada 2016

Srulti-pulti-multi-kulti, zeznanie pierwsze.

                Pewnego razu Błazen podróżował przez brytyjską ziemię. Bardzo spodobało mu się tam zorganizowanie pociągów. Nawet informacje z dworcowych głośników były głośne i wyraźne, więc nie musiał nadwyrężać uszu, aby je rozumieć. Miał tylko jeden problem: czasami trzeba było rozmawiać z jakimś człowiekiem. W tym tłumie obcokrajowców na Brytyjczyków trafić było niezwykle trudno, ale gdy już się jakiś znalazł…
- Przepraszam panią, bankomat nie wydał mi ani pieniędzy, ani mojej karty – zaczepił Błazen kobietę pracującą w banku.
- Blablabla – odpowiedziała coś niewyraźnie.
- Yy… Czy może pani powtórzyć?
- Blablabla.
Błazen zarejestrował brzmienie tej wypowiedzi i w ogromnym skupieniu zaczął szukać w niej słów.
- Bla… Bla… Bla – powtórzyła w tym czasie powoli, choć nadal sepleniąc. Jednak pomogło, i po kilku kolejnych sekundach zastanowienia Błazen wreszcie to rozszyfrował.
- Ahaa! Rozumiem, dziękuję.
„Iść do stanowiska obok”, westchnął sobie w duchu, wykonując ów polecenie. Tam siedział mężczyzna wyglądający na hindusa.
- Przepraszam pana, bankomat nie wydał mi ani pieniędzy, ani mojej karty.
- Ach! To było teraz? – zapytał z amerykańsko-egzotycznym akcentem.
- Parę minut temu.
- Który to był bankomat?
- Ten tutaj, po prawej.
- Zajmę się tym w tej chwili – powiedział odchodząc od biurka i kierując się w stronę pobliskich drzwi, za którymi Błazen podejrzał ludzi wyglądających na ochroniarzy. Pomieszczenie znajdowało się za ścianą z bankomatami. Nie minęła minuta, gdy mężczyzna wrócił z kartą Błazna w ręku. Następnie, za okazaniem dowodu tożsamości, Błazen odzyskał kartę. Z nieznanych Błaznowi przyczyn pan hindus uścisnął i wygłaskał mu przy tym dłoń w bardzo niezręczny sposób. Spłoszony Błazen uwolnił się, szybko pożegnał i odszedł, aby w innym (na wszelki wypadek) bankomacie upewnić się, że stan jego konta pozostał bez zmian. Później pobrał gotówkę, na której mu zależało i w pośpiechu opuścił bank, odprowadzany nieprzyzwoitym spojrzeniem hindusa.
„Uf, te dziwne małe przygody”, myślał sobie wychodząc z banku.
- O, Kocie, aż tak cię przewiewa? – zapytał widząc Kota z chustą przewiązaną przez głowę i szyję.
- Miau.
- W sumie słusznie. I nigdy nie wiadomo kiedy spadnie deszcz. Zmoknięcie i przewianie to wyjątkowo złe połączenie… – Zaczęli iść w kierunku sklepu. – Kojarzysz mi się trochę z jakąś gwiazdą Hollywoodu. Na krwawe obrzędy też chodzisz? Haha, żartuję. Poczekaj pod drzwiami, zaraz wrócę.
Błazen wszedł do małego sklepiku spożywczego i zaczął rozglądać się za czymś, co dałoby się bezpiecznie wypić. Cukier, fluor, konserwanty… Na szczęście wypatrzył polską wodę. Wziął butelkę i kierując się do kasy wygrzebywał już monety z portfela. Chętnie się ich pozbywał, bo były wielkie i ciężkie.
- Jeden osiemdziesiąt siedem – odparł wesoło sprzedawca po rosyjsku. – Pan rosyjski zna?
- Nie – odpowiedział Błazen po angielsku, wykładając monety.
- Haha! Pan z Czech? Polska? – pytał po prawie-angielsku z twardym rosyjskim akcentem.
- Z Polski – odparł Błazen z uprzejmym uśmiechem. – Do widzenia – powiedział szybko widząc, że sprzedawca ma ochotę dalej gawędzić.
- Do widzenia!
Oboje napili się trochę wody i wyruszyli na dworzec. Na peronie czekał jakiś pociąg.
- Przepraszam, czy to pociąg do Londynu? – zapytał Błazen spacerującego obok pracownika.
- Tabkbhf, brpto pfrtnen – odpowiedział uśmiechnięty sepleniąc, co zdradzało, iż jest z tutejszej mniejszości brytyjskiej.
Błazen pokiwał głową udając, że zrozumiał, a następnie zaczął iść wzdłuż pociągu i rozszyfrowywać to co usłyszał.
- Brzmiało chyba trochę jak „tak, to ten”, prawda? – zapytał Kota.
- Miau – potwierdził.
Dospacerowali w tym czasie do ekranu, z którego wynikało, że to właściwy pociąg. Weszli więc do odpowiedniego wagonu, znaleźli swoje zarezerwowane miejsca, rozsiedli się wygodnie i zaczęli przeglądać śmieciową gazetkę, która leżała zachęcając do prania mózgu na sucho.
                Podróż przebiegła sprawnie i bez komplikacji. Kot zasugerował nabycie karty „Oyster” dla lepszej komunikacji po mieście. Tak też zrobili.
- Ciekawe dlaczego nazywa się „ostryga” – zastanowił się Błazen, gdy byli już w drodze do pierwszego obiektu, jaki pragnęli zwiedzić. „BAPS Shri Swaminarayan Mandir”, hinduska świątynia. Bo gdy zwiedzasz Londyn to tak, jakbyś zwiedzał cały świat.
Pierwsze co pomyślał Błazen na widok świątyni to: „Jestem w Disneylandzie!” Drugiego już nie myślał, po prostu wszedł do środka. Ponoć akurat miała zacząć się jakaś ceremonia, więc podreptał do szatni, gdzie zostawił buty jak wszyscy inni (oprócz Kota) i ruszył wedle otrzymanych instrukcji.
Ceremonię spędził na siedzeniu z Kotem na podłodze wśród innych siedzących na podłodze, i nie rozumieniu o co chodzi. Dopiero później mogli zwiedzić budynek. Szybko natrafili na coś w rodzaju muzeum, gdzie ponoć mieli nauczyć się rozumieć hinduizm. Błazen poprosił o dwa zwykłe bilety, a dostał ulgowe. Przeczytał na nich później, że są dla osób do szesnastego roku życia.
- Aż tak młodo wyglądamy?
- Miau.
Wzruszyli ramionami i weszli do muzeum. Przeważnie sposób przekazywania informacji zwiedzającym był jeden: w ścianach znajdowały się okienka, za którymi nieruchome kukiełki przedstawiały sceny z tekstów umieszczonych w pobliżu ów okienek.  
Informacji i legend był ogrom, jednak Błazen zwrócił szczególną uwagę na jedną scenę: chłopaka niosącego swoich rodziców w tobołkach na ramieniu. Podobno był to silny chłopak imieniem Shravan, a jego rodzice na starość stali się bardzo słabi i całkiem oślepli. Pewnego razu zadeklarowali, że pragną wybrać się  na pielgrzymkę. Taka wyprawa trwałaby wiele miesięcy dla zwykłych ludzi, a co dopiero słabych i ślepych. Wtedy syn wymyślił, że zaniesie ich w takim właśnie tobołku działającym na zasadzie wagi. I zaniósł. A każdy krok przynosił mu specjalne błogosławieństwo. Shravan ma teraz stanowić dobry przykład dla wszystkich dzieci. Choć opowieść ta była wielce nieprawdopodobna, Błazen szczerze się wzruszył.
- Tyle tu pięknych opowieści i wspaniałych ideologii. Więc dlaczego tak wielu hindusów spotykanych w tym kraju to kompletni zboczeńcy i degeneraci? – westchnął ze smutkiem opuszczając świątynię. – A tę broszurkę chyba możemy sobie zatrzymać? – trzymał w dłoni książeczkę zawierającą podsumowanie całej wystawy, jaką właśnie obejrzeli. 
Przed wyjściem zaszli jeszcze do świątynnego sklepiku, gdzie kupili naturalne roślinne mydło i podobno zdrową herbatę.
                Po długim zwiedzaniu miasta Błazen i Kot postanowili zajrzeć też do niewielkiej galerii handlowej, którą akurat mijali. Szli korytarzem, gdy zaczepiła ich kobieta mówiąc, że ma dla nich „prezent”. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić zaciągnęła ich do pobliskiego sklepu i zaczęła reklamować produkt rzekomo złuszczający martwy naskórek. Posmarowała nim nadgarstek Błazna i pocierała to tak długo, aż produkt zaczął się rolować, udając naskórek. Kobieta wyglądała egzotycznie, ale miała wyjątkowo ładny, czysty brytyjski akcent, jak ten który zwykle spotyka się tylko w wielkich produkcjach filmowych. Podobno jeśli kupią ten cudowny kosmetyk to za pół ceny dostaną drugi produkt z tej samej serii, i to właśnie był ów „prezent”. Błazen ocknął się, odmówił i szybko wyszli.  Nie zaszli jednak zbyt daleko, gdy zaczepiła ich kolejna osoba.
- Blabablablabla? – zapytał malutki brodaty facecik w turbanie.
„Ok, to wyjątkowo trudny akcent do rozgryzienia” – powiedział Błazen w myślach, patrząc na Kota.
„Miau” – zgodził się Kot również nie rozumiejąc ani słowa.
- Blablablablabla? – nadal pytał, wyraźnie przypatrując się Kotu. – Bla? Blabla?
- Ach, przepraszam! – podbiegła młoda arabska dziewczyna zawinięta w chustę tak jak Kot. – On nie zna angielskiego – wyjaśniła odciągając mężczyznę od osłupiałego Błazna i Kota.
Trudno powiedzieć kogo wmurowało bardziej, Błazna czy Kota, ale oboje zrozumieli, że Kot właśnie został pomylony z muzułmanką i oczekiwano od niego znajomości arabskiego.
- Kocie, najwyraźniej w tym kraju nie wypada ciepło zawijać się chustką.
- Miau… 
 
(Jeśli widzisz przy tym wpisie datę „19 listopada” zamiast „20 listopada”
to znaczy, że blogspot kontynuuje mieszanie stref czasowych). 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 13 listopada 2016

TVN za kulisami.

                Pewnego razu błazeński telefon odebrał intrygującą wiadomość tekstową.
- Kocie, nie uwierzysz.
- Miau?
- Pamiętasz tamto przesłuchanie do tefałenów? Sprzed kilku miesięcy?
- Miau.
- No to właśnie poinformowali mnie, że szukają ludzików z mniej więcej moimi cechami. Do jakiegoś „serialu kostiumowego”.
- Miau?
- Dodali, że proszą tylko o przemyślane zgłoszenia, więc jeszcze to przemyślę.
Przez kilka kolejnych godzin Błazen zajmując miejsce na swoim ulubionym kocu zajmował się swoimi zajęciami i ogólnie był zajęty, ale co jakiś czas poświęcał chwilę na przemyślenia.
- Co mi szkodzi, może będzie zabawna przygoda – powiedział w końcu i odpisał nadawcy.
Odpowiedź otrzymał po pięciu dniach, gdy zdążył już o tym zapomnieć.
- Zapraszają mnie na przymiarkę stroju na jutro. Czy oni są niepoważni? Mam już inne plany.
- Miau?
- No spróbuję, zobaczymy…
Zalecono napisać o której się stawi, a do wyboru miał godziny między dwunastą a osiemnastą. Błazen spędził więc dwie godziny na przestawianiu planów tak, aby o szesnastej móc napisać im, iż zjawi się jutro na przymiarkę o szesnastej trzydzieści. Później odłożył telefon i zapomniał o nim na kilka kolejnych godzin, zatracając się w pracy. Postanowił sobie, iż będzie pracować całą noc, aby wyrobić się z tym wszystkim, i że pójdzie spać dopiero rano, więc wypił mocną kawę…
Kiedy ponownie spojrzał na telefon, po dwudziestej, zobaczył kilka świeżo nieodebranych połączeń. Najpierw zastanowił się dlaczego ich nie słyszał, ale później przypomniał sobie, że przecież telefon mu się psuje i to nie pierwszy raz, gdy nie wydał z siebie dźwięku, gdy powinien. Dopiero później zdziwiły go ów połączenia i wpierw rozważył zignorowanie ich, bo przeważnie czuje niechęć do nieznanych numerów, ale później pomyślał sobie, iż może to ktoś z tefałenów czegoś chce. Oddzwonił zatem, aby usłyszeć:
- Tak, tak, chcieliśmy pana zapytać czy mógłby pan przyjść na ósmą rano.
- . . .
- W pańskim wyglądzie nic się nie zmieniło od kiedy był pan na przesłuchaniu?
- . . .
- Halo?
- Raczej nic.
- Bo pan ma takie piękne nietypowe włosy… To naturalny kolor?
- Tak.
- Chcielibyśmy, aby pan zamiast na przymiarki jako statysta przyszedł do nas na sesję zdjęciową. Zostałby pan przebrany, uczesany, pomalowany i zrobilibyśmy panu kilka zdjęć, które później wykorzystamy w filmie.
- No… Mi to wszystko jedno, ale czy to koniecznie musi być na ósmą rano, nie da się trochę później?
- No nie, niestety, to musi być rano.
- Muszę pomyśleć… - powiedział w nadziei, że usłyszy, iż za jakiś czas oddzwonią, ale nic takiego nie nastąpiło i musiał dokonywać przemyśleń słuchając jak ktoś czeka na odpowiedź.
- Czyli pan nie ma wtedy czasu? – kobieta przerwała mu przemyślenia.
- No właśnie myślę czy mogę poprzestawiać plany…
- Ma pan wtedy jakąś pracę?
- Coś w tym rodzaju.
- Aha…
Nastąpiły kolejne sekundy ciszy zbyt niezręcznej, aby Błazen mógł w spokoju się zastanowić.
- No dobrze, to spróbuję być na ósmą – powiedział w końcu ryzykofizykując, byle tylko móc odłożyć wreszcie ten telefon i pomyśleć na poważnie. – Czy mam się w jakiś sposób przygotować na jutro?
- Nie, nie, nic nie trzeba.
- Na pewno? – zapytał wątpiąc. – Będą mi robić makijaż i fryzurę, więc pewnie mam przyjść z czystą twarzą i włosami? – zasugerował oczywistość.
- A, tak, tak, proszę nie mieć niczego na twarzy i we włosach.
- Dobrze. I później to już będzie tyle, tak? Bo poprzednio miałem być dostępny przez dwa dni.
- Tak, to już będzie wszystko, nie będzie pan musiał przychodzić drugiego dnia.
- Rozumiem.
Kiedy rozmowa dobiegła końca Błazen nareszcie mógł w spokoju usiąść i się zdenerwować.
- Kocie, to jest jakaś tragedia! Jeszcze plany poustawiać z powrotem mogę, ale tej wypitej kawy już nie cofnę, więc niby jak ja mam jutro być gdzieś na ósmą, i to jeszcze wyglądając w miarę żywo tak, aby nadawać się do bycia fotografowanym?! To jest po prostu niewykonalne!
- Miau…
- Tak, tak, mogłem odmówić… W razie czego to ich wina, nikt normalny nie robi planów w ostatniej chwili. Wielcy profesjonaliści… Jeśli wcześniej myślałem, że może jednak mam powód do traktowania ich poważnie, to teraz rozwiali wszelkie wątpliwości.
Błazen, przewidując brak snu tej nocy, postanowił wykorzystać tajemne babskie techniki maskujące zmęczenie. Nałożył sobie na twarz jakieś świństwa. Na wszelki wypadek położył się jednak do łóżka, a około piątej nad ranem zmorzył go sen. Budzik rozbrzmiał o szóstej. Błazen wyłączył go przez sen, ale po minucie nagle zerwał się tak, jakby został zaatakowany. „Zaspałem?!” Rozejrzał się wokół, a następnie spojrzał na telefon. „A, nie, uff…”
- Miau?
- Tak, tak, wstaję… - wyczłapał spod koca i od razu zajął się swoją twarzą. Dzięki paskudztwu wyglądała w miarę znośnie, choć zdecydowanie daleko jej było do szczytowej formy. – Sami chcieli – powiedział do lustra. Następnie zaczął gotować wodę na kawę. Nie przewidywał śniadania, więc czekając na wodę zmieniał piżamę na ubranie. Później zalał kawę wodą, w proporcjach 1:1, i zabrał się za mycie twarzy. W tym czasie kawa akurat przestygła na tyle, aby mógł ją wypić. Po wypiciu umył zęby, a następnie nałożył na facjatę kolejne cudotwórcze specyfiki, aby jeszcze bardziej zneutralizować skutki niewyspania. Zdawało mu się, że robi wszystko bardzo sprawnie, więc ogromnie się zdziwił odkrywając, iż minęła już prawie godzina i za chwilę ma autobus. Włożył więc wielkie ciemne okulary i w rozsypce, z grzebieniem we włosach, wybiegł na przystanek. W autobusie rozczesał włosy, a później przesiadł się do tramwaju i tam zabrał się za wcieranie w nie mikstur ochronnych przewidując, że zostaną potraktowane niszczycielskimi prostownicami i lakierami.
Ludzie się gapili, a ci siedzący najbliżej przesiedli się dalej.
Ostatnia przesiadka w kolejny autobus wyglądała groźnie i Błazen na chwilę nawet się zgubił, ale tym razem, na szczęście, mapa była w miarę aktualna i udało mu się trafić w umówione miejsce. Niestety ów miejsce składało się z wielkiego dziko wyglądającego placu pełnego gęsto rozsypanych rozsypujących się budynków, ponumerowanych bez ładu, a więc będąc na miejscu i tak się zgubił. Zadzwonił zatem pod numer, z którego się z nim kontaktowano, aby usłyszeć, że to nie ta osoba jest dziś jego przełożonym. Poradzono mu pójść do głównego budynku i tam zapytać o drogę. Mimo iż główny budynek nie miał numeru „1” to wyróżniał się na tyle, aby Błazen mógł tam trafić. Po drodze zadzwoniono do niego pytając czy jest już w drodze, bo czekają. Wyjaśnił, że już jest i szuka właściwego budynku. Zmarnowano jego czas dając mu tę samą radę co poprzednia osoba z poprzedniego numeru telefonu. Gdy mógł już spokojnie wejść do głównego budynku, siedziała tam w okienku starsza pani i dostał od niej w miarę sensowne wskazówki, zatem wyruszył ponownie w tym samym kierunku co poprzednio, tylko tym razem w połowie drogi skręcił w lewo na jeszcze bardziej zadupnie wyglądającą część terenu. Podobno miał wejść bocznymi drzwiami, ale budynek boków i drzwi miał równie wiele co plam. Na szczęście jedne z bocznych drzwi akurat zostały otwarte i wyłonił się jakiś pan, który od razu zwrócił uwagę na Błazna. Niestety, nie miał pojęcia o co Błaznowi chodzi, bo i sam Błazen nie miał zbyt wielu informacji na temat swojej misji, ale w ciemno wysłał go do sąsiednich drzwi i okazało się to dobrą radą.
Obskurny korytarz pełen kartonowych pudeł ciągnął się w dwa przeciwne kierunki. Błazen rozejrzał się, aby po lewej zobaczyć jakieś młodo wyglądające osoby. Podobno czekały na niego, więc podszedł do nich nieśmiało (jak zawsze w takich sytuacjach zastanawiając się czy nie zostanie teraz uprowadzony i sprzedany w niewolę) i zaproponowano mu podpisanie umowy. Położono ją na jednym z kartonów, ale gdy tylko znaleziono długopis, którym miał złożyć podpis, to z sąsiedniego pomieszczenia wynurzyła się jakaś dojrzalsza osoba mówiąca, że spieszą się i nie ma czasu, więc będzie musiał podpisać umowę dopiero po sesji zdjęciowej. Zanim zdążył się wypowiedzieć zabrano umowę i kazano mu iść za tamtą osobą.
„Czyli to będzie tak na słowo”, poirytował się Błazen w myślach, podążając za nieznajomą. Dotarli do pomieszczenia na końcu korytarza, gdzie w ogromnym bałaganie gawędziły trzy kobiety - dwie dojrzałe wizażystki i jedna młoda aktorka. Najpierw zareagowały zachwytem na widok Błazna (jedna nawet obmacała jego włosy), a później przez kilka minut ustalały coś między sobą kompletnie go ignorując. Gdy już sobie przypomniały, że nie mają czasu, zaprowadzono Błazna z powrotem na korytarz, a z korytarza do kolejnego pomieszczenia. Tam oprócz bałaganu i kartonów stały również rzędy drążków z wieszakami, a na wieszakach wygniecione ciuszki rodem z lumpeksu. Im dłużej Błazen przyglądał się tym strojom tym mniej wiarygodnie wyglądało mu całe to pomieszczenie i tym baczniej szukał oznak działalności przestępczych. Kolejne minuty spędzane na staniu i patrzeniu jak nikt się nim nie interesuje zaczęły jeszcze bardziej irytować Błazna, przypominając mu, że nie podpisał umowy, bo przecież podobno jest pośpiech. Kiedy nareszcie jedna z pań zdecydowała się podejść do Błazna to zrobiła to w celu zapytania go o rozmiar stroju i butów tak, jakby wcale nie podawał im tych informacji kilka miesięcy temu wypełniając dokumenty przed przesłuchaniem. „Ciekawe czy wiedzą jak się nazywam”, myślał zażenowany, z miłym uśmiechem podając liczby.
Kobieta zanurzyła się wśród wieszaków, aby po chwili wynurzyć się z gigantyczną kamizelką wyszywaną plastikowymi koralikami, (niegdyś) białą spraną koszulą pełną skandalicznych wygnieceń oraz ogromnymi wyświechtanymi spodniami bez guzika. Błazen bez komentarza zaczął się rozbierać. Najpierw wymienił spodnie na bezguzikowe, co kobieta naprawiła agrafką, po tym jak już oceniła ilość dziesiątek centymetrów luzu. Wtedy Błazen zawahał się z koszulą, aż zrozumiał, że nikomu nie myśli się jej prasować. Następnie na pogniecioną koszulę poszła gigantyczna kamizelka. Dało się w niej wyczuć jakiś rodzaj fiszbinów, czyli w zamyśle miała przylegać do ciała. Zawiązano mu ją z przodu przypadkowym lnianym sznurkiem, bo najwyraźniej nie posiadała już sznurka od kompletu. Błazen śmiało zmieściłby się w tę kamizelkę razem ze swoim klonem, gdyby jakiegoś miał. (Może ma?)
- To naprawdę nie mój rozmiar – odważył się skomentować.
- Bez obaw, zaraz to naprawię – odparła kobieta i poszła do odległego bałaganu, w którym siedziała inna kobieta, aby po chwili wrócić z igłą i nicią. Najpierw zaszyła ogrom luzu na plecach Błazna, a później luz wokół przedniego wiązania. – Na zdjęciu nie będzie widać – zapewniła. – Poszukam jeszcze jakichś butów. Zdjęcia nie obejmą nóg, ale niech już ten strój będzie kompletny.
Pierwsze proponowane buty wyglądały w miarę normalnie, ale minimalnie cisnęły. Drugie teoretycznie były tylko jeden rozmiar większe, ale ktoś tak je znosił, iż Błazen czuł jak stopy swobodnie się w nich przemieszczają. Poza tym lewy but zgnił do tego stopnia, że całkiem stracił język. A podeszwy w obu były bardzo wyboiste. Błazen poinformował o tym wszystkim, ale stwierdzono, iż to nic takiego i przeżyje. Wzruszył więc ramionami, bo i tak już dawno nie traktował tego wszystkiego poważnie. „Dlaczego miałbym traktować poważnie ludzi, którzy sami swojej pracy nie traktują poważnie”, myślał.
- To teraz pora na te włosy – stwierdziła kobieta i zaprowadziła Błazna z powrotem do poprzedniego pomieszczenia. Tam posadzono go na krześle przed zabałaganionym biurkiem z lustrem, w ramach „toaletki”, a także z przytaśmowaną świetlówką liniową, która w żaden sposób nie była w stanie zapewnić oświetlenia odpowiedniego do wykonania dobrego makijażu, nie ważne jak bardzo sztuczne miałoby być światło w trakcie sesji zdjęciowej.
„Nie jestem specem, ale pamiętam, że dobre lampy pierścieniowe wcale nie są kosmicznie drogie”, zatrwożył się na chwilę. Następnie spojrzał na ogrom śmieci z biurka i okolic. „Błagam, tylko nie dotykajcie mnie żadnym z tych brudnych pędzli”, zaczął prosić w myślach na widok pojemników wypełnionych niedomytymi przyborami.
                Zaczęto od spalania błaźnich włosów metalową lokówką. W tym czasie dziękował sobie za nałożenie na nie kosmetyku ochronnego i zastanawiał się co jest bardziej nie na miejscu: to, że korzystają tutaj z czegoś tak niebezpiecznego, czy to, że on posiada wiedzę na ten temat.
Kobieta po lewej niedbale robiła szopę, a kobieta po prawej umiejętnie kręciła loki. Następnie Lewa podniosła pierwszy lepszy puder prasowany o kolorze mandarynek, a do tego pierwszy brudniejszy pędzel i rozpoczęła stawianie łatek na twarzy Błazna. W tym czasie Prawa poprawiała szopę po Lewej.
„Czy ja będę grał krzyżówkę człowieka z pomarańczowym dalmatyńczykiem?” – zastanawiał się Błazen patrząc, jak Lewa nadal stawia łaty na jego twarzy (Najliczniej po lewej stronie, bo tam miała bliżej). Naturalny kolor skóry Błazna jest trupioblady, a nie mandarynkowy, więc nawet przy tak kiepskim świetle było to widać, przez co nieposłuszna brew unosiła mu się w górę zdradzając poirytowanie i najpierw miał nadzieję, iż nie zostanie za to w zemście jeszcze bardziej oszpecony, ale później stwierdził, że to przecież i tak już niemożliwe. Nawet zapach tego pudru kojarzył mu się ze sklepem powszechnie znanym jako „Chińczyk”, a im dłużej miał to na twarzy tym bardziej czuł, jak pod spodem wysycha mu skóra. Dziękował sobie za nałożenie na twarz specyfików, ale mimo to zastanawiał się też jak bardzo liczne efekty uboczne zaobserwuje jutro w lustrze.
Z rozmów wizażystek, przerywanych opowieściami aktorki siedzącej gdzieś po drugiej stronie pokoju, gdzie Błazen jej nie widział, wynikało, iż Błazen ma odgrywać niewiernego męża zabitego przez żonę. Podobno będzie tak posiekany, że w filmie zagra go manekin, dlatego potrzebują Błazna tylko do zdjęć. Następnie Prawa zastanowiła się na głos czy oni mają perukę przypominającą jego włosy. Wtedy obie przestraszyły się, że przecież nie. W końcu ustaliły, iż użyją jakichś pojedynczych pasemek z założeniem, że z włosów też niewiele zostało. A Błazen milczał, powoli coraz bardziej rozumiejąc, iż panuje tu ogólna dezorganizacja i film jest wymyślany na poczekaniu…
Po kilku minutach ktoś zaczął dopytywać czy aktorzy są już gotowi. Prawa coś jeszcze sprejowała, choć wiele pasm włosów nadal czekało na loki. Lewa skończyła sadzenie pomarańczy i sięgnęła po bordową pomadkę. Maznęła nią dolną wargę Błazna i kazała mu potrzeć ustami. Zapach i tekstura pomadki sprawiały przeterminowane wrażenie. Koloru praktycznie nie było widać. Tym razem Błazen modlił się o nie otrzymanie gratisowej opryszczki.
Lewa uznała dzieło za gotowe, więc przerwała Prawej i ustawiła Błazna obok aktorki, która wcześniej czekając opowiadała wizażystkom o tym, jak spędzała lato w swoim ogródku razem z psami. Kiedy już stali obok siebie, podobno będąc małżeństwem, wizażystki zrobiły im kilka zdjęć swoimi telefonami. Następnie Lewa wręczyła Błaznowi wielką kosmetyczkę wypchaną głównie rzeczami, których nigdy nawet na Błaźnie nie użyła, i rzekła:
- Przekażesz to pani Gosi, ma tym nanosić tobie poprawki.
                Błazen z żoną zostali poprowadzeni przez nieznajomego mężczyznę do taksówki. Wszystkie osobiste przedmioty Błazna pozostały w „przebieralni”, co jeszcze bardziej spotęgowało jego paranoję, ale przecież sam życzył sobie przygody, więc starał się z niej teraz korzystać. W razie czego Kot miał wszystkie informacje potrzebne do tego, aby ułatwić policji wszczęcie śledztwa w razie zaginięcia Błazna. Chociaż pewnie i tak nikt już nigdy by go nie znalazł…
Zawieziono ich do zabytkowego budynku w centrum miasta. Jeszcze przed bramą jakaś nieznajoma osoba bez przedstawiania się wzięła od Błazna kosmetyczkę.
- Widzę, że dziewczyny postawiły na bardziej naturalny wygląd… - powiedziała wyraźnie starając się ukryć swoją faktyczną opinię na temat tego co Błazen miał na twarzy.
„Jeśli takie plamy mogą u kogokolwiek występować naturalnie to tak”, skomentował Błazen w myślach.
Po drodze jakiś starszy pan, podobno scenarzysta, akurat wychodził z bramy i zaśmiał się na widok Błazna pytając, czy jeszcze żyje.
- Jeszcze tak – odparł Błazen z grzecznym uśmiechem i poszedł dalej za taksówkarzem i żoną.
Wprowadzono aktorów do pomieszczenia, mniej więcej pięć na pięć, przy czym połowę tej przestrzeni zajmowały meble zepchnięte pod jedną ze ścian. Na pierwszy ogień poszedł Błazen. Zalecono mu usiąść na krzesełku przed zabytkowym, drewnianym aparatem fotograficznym. Usiadł więc, mając za plecami rozstawione tło jakiegoś typowego krajobrazu. Fotograf najpierw ustawiał światło, a następnie schował się pod płachtę aparatu i próbował złapać ostrość. W tym czasie Błazen zapytał czy powinien robić jakąś konkretną minę.
- Miłą – powiedziała kobieta z kosmetyczką, zza pleców fotografa.
- Nooo… - zastanowił się fotograf. – Jesteś mężczyzną bardzo pewnym siebie, takim, powiedziałbym, aż zanadto. Dosyć dumnym, materialistycznym. Ale starasz się być uprzejmy. – Następnie zwrócił się do kobiety zza swoich pleców – Nałóż bardzo dużo pudru, zwłaszcza w tych środkowych miejscach jak nos, broda, czoło. Z tym aparatem jest tak, że ludzie bardzo się świecą na zdjęciach, nawet jeśli na żywo wyglądali normalnie. No i tak ogólnie te lampy raczej nagrzewają, więc to też może nasilić błyszczenie skóry…
Błazen pokornie wykonywał polecenia fotografa i poddawał się staraniom pudrującej pani. Nieruchomiał gdy miał nieruchomieć, wstrzymywał oddech kiedy miał wstrzymywać oddech, bo ponoć ten aparat jest aż tak wyczulony na ruch… Przez cały czas starał się być dumnym, pewnym siebie mężczyzną, który zdradza żonę.
Fotograf opowiadał Błaznowi o scenariuszu tak, jakby Błazen widział go wcześniej na oczy. Błazen słuchał i udawał, że faktycznie już to wszystko wie, bo ani nie chciało mu się wdawać w dyskusje, ani też nie chciał sprawiać przykrości fotografowi, wyraźnie zawiedzionemu niską jakością pracy, jaką tu wykonywał. W którymś momencie niezadowolenia z tła wymknęło mu się na głos:
- Dobra, nikt nie będzie zwracał na to uwagi, nie w takim filmie, gdzie poziom widza… - Nie dokończył tego zdania.
Następne zdjęcia wykonano Błaznowi razem z żoną. Mówiono mu tylko gdzie ma patrzeć, a miny ponoć robił bez zastrzeżeń. Żonę co chwila instruowano, aby starała się patrzeć na męża z większą miłością, bo podobno jest ślepo zakochana. Po kilku upomnieniach instrukcje przestały padać. Albo osiągnięto pożądany efekt, albo zaprzestano próbom.
Później robiono zdjęcia samej żonie. Wszystkie trzy sesje na tym samym tle i z tym samym krzesłem. Dopiero pod koniec sesji Błazen zorientował się, że rozpadła mu się fryzura. Zastanawiał się czy dopiero teraz, czy przed lub w trakcie robienia zdjęć, ale… Tak naprawdę wcale go to nie martwiło. „To nie ja miałem pilnować”, pomyślał sobie z przekąsem.
Kiedy małżeństwo zostało odwołane z pokoju i czekało na korytarzu aż wróci po nich taksówkarz, do robienia zdjęć pobiegła trójka ich małych synków.
                „Nareszcie koniec, spać mi się chce”, myślał sobie Błazen wracając do zagraconej kostiumowni.
- Jak było? – dopytywały kobiety tak, jakby spodziewały się po Błaźnie ekscytacji.
- Normalnie – odpowiadał każdej po kolei. W jego obecnym stanie to była najgrzeczniejsza odpowiedź jaką mógł ich uraczyć. Tak naprawdę niczego tutaj nie uważał za normalne. Wszystko mieli brudne, śmieszne, zdezorganizowane i nawet nie „amatorskie”, bo amatorskie projekty w których zdarzało mu się brać udział przy tych tutaj próżnych staraniach były Hollywood’em.
- A gdzie moja kosmetyczka? – zapytała kobieta, która wcześniej wręczała Błaznowi kosmetyczkę z poleceniem przekazania jej jakiejś Gosi.
- Została tam – odpowiedział zwięźle Błazen, w myślach mówiąc: „Poprosiła mnie pani, aby przekazać to Gosi, bez dalszych instrukcji”.
Kobieta spojrzała na Błazna jak na idiotę i zaśmiała się pobłażliwie. Tymczasem Błazen czuł się tak, jakby odbywał wolontariat w ramach pomocy przy bezbudżetowym projekcie. I właściwie to tak było, bo przecież nawet pieniędzy nie oferowano tutaj prawdziwych. Z doświadczenia wiedział, że przy takiej sesji zdjęciowej powinien zarobić minimalnie sześćset złotych. To wtedy, gdy on miałby zerowe doświadczenie i z tego powodu był skłonny dać się wykorzystać, a zdjęcia nie służyłyby do tak komercyjnych celów. Tymczasem wykonał tę pracę za pięć dych (I nie otrzymał absolutnie żadnych praw do wykonanych zdjęć, ani nawet własnych kopii na pamiątkę). Gdyby zamiast tego był statystą i pracował dwa dni, dostałby siedem dych (i również brak jakichkolwiek praw). Czyli teoretycznie bardziej mu się opłaciło, choć jedno i drugie nie ma nic wspólnego z zarobkiem.
„Czy ktoś da mi teraz tę umowę do podpisania?” – zastanawiał się Błazen stojąc już we własnych ubraniach. Na korytarzu było więcej aktorów do przymiarek, a pracujące kobiety kompletnie ignorowały ich wszystkich, włącznie z Błaznem. Ale uparcie stał dalej wierząc, iż w końcu ktoś się do niego zwróci. Dopiero po kilku minutach, zniecierpliwiony, sam zaczepił jedną z pań.
- Tak? Jaaakie zagubione dziecko… - zaczęła pieścić się nad nim odbierając jego tłumioną irytację jako urocze roztrzepanie, co dało mu jeszcze więcej irytacji do stłumienia.
- Czy mogę już podpisać tę umowę?
- Oooo, ale to się tam robi. A nie chcesz najpierw zmyć makijażu?
- Nie – odparł stanowczo, wyobrażając sobie te parafiny i waciki, które z pewnością by mu wręczono.
- Na pewno? – Chwila ciszy. – No dobrze, jak wolisz. Bieeedne, zaprowadzę ciebie – poszła do drzwi wyjściowych i zwróciła się do dwójki młodych ludzi stojących za stołem zbudowanym z kartonów. – Tutaj zguba chce podpisać umowę.
Na szczęście Błazen był zbyt zmęczony, aby ujawnić swoje zażenowanie rosnące wprost proporcjonalnie do jej braku szacunku. Poza tym, już dawno temu zrezygnował z prób uświadamiania takich ludzi. „Niech sobie będzie taka już do końca życia, skoro tak jej dobrze”, pomyślał protekcjonalnie, odbierając swoją umowę. Okazało się, iż nie tylko musi ją podpisać, ale całkiem wypełnić wszystkie okienka, bo nawet tego nie chciało im się zrobić, mimo że podawał im te dane już dawno temu.
Kartonowy stół bardzo się kiwał, a jego kartonowy blat uginał się przy dotyku, bo był pusty w środku, zatem Błazen ulokował się na podłodze pod przeciwległą ścianą. Otrzymał przerywający zagryziony długopis, dzięki któremu jego brzydkie pismo stało się jeszcze brzydsze. „Powodzenia w rozczytywaniu”, myślał sobie starając się nie połamać długopisu w napadzie niekontrolowanego gniewu. „Wypełnij to i wracaj do obozu”, powtarzał to sobie w myślach niczym mantrę. „Tak, tak, wyrażam wszelkie zgody, wyrzekam się wszelkich praw do tych śmiesznych zdjęć, niechaj robią wam złą reklamę ile wlezie”. Nagle poczuł jak cała zła energia z niego umyka. „Ha, no tak, ja miałem przygodę tak jak chciałem, a teraz wrócę do domu i będę zajmował się wartościowymi rzeczami… A oni muszą ślęczeć w tych brudach codziennie, zajmować się tymi godnymi politowania produkcjami, o których przecież nawet oni sami wiedzą, że są godne politowania. Więc czym ja się denerwuję? To jest materiał do śmiechu! Muszę tylko się wyspać. To będzie zabawne wspomnienie.” Popatrzył na wypełniony dokument. „Równie dobrze mogłem wpisać tu jakieś bzdury. Ba, nawet później rościć sobie prawa do tych zdjęć, odszkodowań za bezprawne rozpowszechnianie i tak dalej… Niech się cieszą, że jestem uczciwy.” Oddał im dokument, a oni faktycznie nawet na niego nie spojrzeli. Otrzymał pięć dyszek i wyszedł na zewnątrz. „Jaka przyjemna pogoda”, wziął głęboki wdech.
- Miau?
- Ooo, czekałeś tutaj…
- Miau.
- Haha, Kocie… Czy wiesz czym różnią się „profesjonaliści” od „amatorów”?
- Miau?
- „Profesjonaliści” nie muszą starać się o zapłatę. 
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny