Nadeszła
pora na operację Kota. A przynajmniej tak mu powiedziano. Miał się zjawić na
ósmą, więc Błazen zabrał go tam wcześniej, aby później ich z niczym nie
popędzano, jak to często bywa. Na miejscu, przy rejestracji, dano Kotu papierki
do wypełnienia, w których odpowiadał w sumie na te same pytania, na które
odpowiadał wcześniej w ankiecie anestezjologicznej i na wizycie u
anestezjologa. Następnie stwierdzono, że nie jest ubezpieczony. Ubezpieczał się
jakiś tydzień wcześniej, więc zapewnił ich, że na pewno jest. Wówczas podano mu
kolejny papierek do podpisania, aby w ten sposób mógł zapewnić ich oficjalnie.
- Nie martw się, Kocie, to nic takiego – dodawał mu
otuchy Błazen. – Mnie jednego razu w ogóle w ich systemie nie było, jakbym nie
istniał. Więc to tylko kolejny błąd.
Gdy Kot skończył dopełnianie formalności ruszyli do
windy, którą mieli podjechać na pierwsze piętro i kierować się na oddział „po
prawej”. Na pierwszym piętrze nie było jednak po prawej niczego oprócz okien.
Po lewej też. Mogli iść albo przed siebie, albo do tyłu za windę. Przed sobą
widzieli „oddział chirurgii onkologicznej”.
- Nie jesteśmy tu do operowania raka… - zauważył Błazen.
Za windą niczego nie podpisano. Poszli więc tam, aby
zapytać dokąd mają się udać na operację przegrody nosowej. Rozgniewana kobieta
skierowała ich na oddział chirurgii onkologicznej tak, jakby to było
najbardziej oczywistą rzeczą na świecie. Obok wejścia na ten oddział było
jednak napisane, że osoby towarzyszące nie mogą tam wchodzić.
- No tooo… Odezwij się jak będzie już po wszystkim –
poprosił Błazen i dalej Kot poszedł sam.
- Miau miau miau miau miau?
- Tak, to tutaj. Ma pan zrobione wszystkie badania?
- Miau – Kot podał im złożone w kostkę papierki.
- Dobrze, to proszę tu za mną.
Kot ruszył za pielęgniarką do małego pomieszczonka, gdzie
zajęła się wynikami badań, które jej wręczył. Następnie zaprowadzono go do
kolejnego pomieszczenia, gdzie miał się przebrać. Kobieta grzebała w szafce
przez dłuższą chwilę, aż w końcu podała mu opakowanie z jednorazową piżamą rozmiaru
XL.
- Miau miau miau miau miau – zdziwił się Kot.
- Nie mamy innych rozmiarów, skończyły się – wyjaśniła.
Później wyszła, a Kot zaczął zastanawiać się czy ma zdjąć również bieliznę, bo
nikt mu nie wytłumaczył. Akurat specjalnie na ten dzień ubrał się jak człowiek
i już tego żałował. Po chwili zastanowienia zdecydował, że zostawi gatki, bo
nie był w stanie wyobrazić sobie żadnego realistycznego sposobu, w jaki mogłyby
im przeszkadzać w operowaniu nosa. Kiedy wypakował piżamę z folii nie mógł
opanować śmiechu. Była gigantyczna. A przynajmniej jak dla kogoś, kto normalnie
nosi rozmiar XS. Włożył to na siebie, a wraz z nim ubrało się w to powietrze
wokół niego, tworząc kształt zapaśnika sumo. Wtedy znowu zaczął się śmiać.
Spróbował przygładzić piżamę do swoich wątłych kształtów, ale nic z tego nie
wyszło. Wzruszył więc ramionami i skierował się do drzwi, aby odnaleźć
pielęgniarkę i dowiedzieć się co ma robić dalej.
- Zaprowadzę pana do łóżka.
Jak powiedziała, tak zrobiła. W sali były trzy łóżka, a
Kotu, z braku umiejętności samodzielnego zdecydowania się, przypisano to
najbliżej okna, bo przyszedł tu dziś jako pierwszy i wszystkie były wolne. Rzeczy,
które uważał za potrzebne, umieścił w szafeczce, a pozostałe, typu ubrania, w
których tu przyjechał, zostawił w tobołku, który następnie oddał pielęgniarce
do przechowania, tak jak go poinstruowano. Słusznie przewidział, że będzie mu
potrzebny przedłużacz. Niby miał dwa gniazdka przy łóżku, ale w razie
konieczności podłączenia swojej elektroniki musiałby wstawać z łóżka lub mocno
się wyginać, aby nadal swobodnie z niej korzystać. Podłączył więc przedłużacz,
pociągnął kabel za łóżkiem i skierował go do szafeczki, aby wszystko mieć pod
łapą.
- Miau – rzekł sam do siebie, zadowolony.
- Jest pan już gotowy? – zapytała pielęgniarka wchodząc
do środka.
- Miau.
- Dobrze. A pan jest tutaj sam?
- Miau – odparł Kot, w myślach dziwiąc się, bo przecież
widział zakaz wstępu osobom towarzyszącym. Po chwili jednak przypomniał sobie, że
napis obok nazywał to miejsce oddziałem chirurgii onkologicznej, więc może
niepotrzebnie potraktował tamten zakaz tak poważnie…
No i siedział. I siedział. I siedział… W tym czasie
poznał nowego pacjenta zajmującego sąsiednie łóżko. Później zamontowano mu w
lewej łapie wenflon. Na chwilkę wpadł nawet lekarz, pytając o jakieś badania po
to, aby dowiedzieć się od Kota, że wykonał wszystko to, co mu zlecono, i wyniki
są u pielęgniarki. Było już po dziewiątej, gdy nareszcie zabrano go na zabieg.
Tam ponownie zadano mu te same pytania, na które wcześniej odpowiadał w
ankiecie anestezjologicznej i przy rejestracji. W tym czasie przyklejano mu pod
piżamą jakieś rzeczy potrzebne do monitorowania serca. Następnie nałożono mu
maskę i kazano oddychać. Oddychał i oddychał…
- Miauu… - zauważył w końcu efekt i było to jego ostatnie
słowo przed operacją, bo z zawrotów głowy szybko przeszedł w stan
nieświadomości.
Obudził
się z krwią płynącą mu z nosa do gardła. Zastanawiał się czy to normalne, więc
zapytał:
- Miau miau miau miau?
- Hę? – dziwiły się pielęgniarki.
- Miau miau miau miau? – zapytał teraz staranniej, aby
było wyraźnie.
- Nie rozumiem co on mówi. A ty rozumiesz? – zapytała jedna
drugiej.
- Nie, nie rozumiem – odparła druga i postanowiły później
ignorować Kota sądząc, że bełkocze.
Kot rozpoczął poważne zastanowienia i dopiero po kilku minutach
zrozumiał, że nie zadał tego pytania po polsku. Pomieszał koreański z
angielskim i francuskim przekonany, że to język polski. Gdy już to pojął
postanowił zapytać ponownie:
- Miau miau miau miau?
- My nic nie wiemy, proszę poczekać na lekarza.
I czekał. I czekał. I czekał… W tym czasie poprosił o coś
do wypluwania krwi, bo przełykanie jej oprócz bycia obrzydliwym, było również
bolesne. Później poprosił też o coś na wymioty, bo poczuł mdłości. Wyjaśniono,
że to częsta reakcja na znieczulenie ogólne. Kiedy jednak przeniósł się z
pozycji leżącej do siedzącej, mdłości ustąpiły. Znajdował się w jakiejś
wybudzalni, gdzie leżeli ludzie po operacjach. Czekał jeszcze długo, aż wreszcie
stwierdzono, że może jest już wystarczająco obudzony, aby go stąd zabrać. Odjechał
łóżkiem na korytarz, do windy, na kolejny korytarz, i zaparkował w pokoju, gdzie
wcześniej zostawił swoje rzeczy.
- Proszę sobie pospać – zalecono mu. I próbował, ale
słońce zza okna świeciło mu prosto w oczy. Ogólnie czuł się dobrze. Miał
nadzieję porozmawiać wkrótce z lekarzem i poznać wreszcie odpowiedzi na swoje
pytania, ale lekarz się nie zjawiał. Po jakichś czterech godzinach Kotu zaczęły
wracać mdłości. Bardziej jednak martwiło go to, jak silnie uderzało jego serce,
poruszając całą klatką piersiową, i jak mocno trzęsły mu się przednie łapy. Wcisnął
przycisk na pilocie, ale nic się nie stało. Nikt nie przychodził. Wcisnął więc
kolejny raz, i kolejny… Wciskał i wciskał… i wciskał… Podobno miała przyjść pielęgniarka.
W końcu wstał, chwycił stojak z kroplówką i skurczony wyczłapał na korytarz. Kiedy podeszła do niego zdziwiona pielęgniarka
wyjaśnił, że przycisk nie działa, a on bardzo źle się czuje. Zasugerował, że może
ma za niski poziom cukru albo anemię, bo tylko wtedy dostaje takich objawów.
Zaprowadzono go do łóżka, wymieniono przycisk na działający i pobrano mu krew
oraz zmierzono ciśnienie. Ku jego zdziwieniu wszystko było w normie. Aż w końcu
zwymiotował. Na szczęście dano mu wcześniej jednorazową miskę. Wystraszył się
nieco, gdy ujrzał w niej krew, ale rozumiał, że przecież tylko to dzisiaj „jadł”,
więc to na pewno nic złego. Aż zwymiotował kolejny raz. I kolejny. I kolejny… W
pewnym momencie zachciało mu się siku. Zaproponowano jakiś dziwny nocnik, ale on wolał
spacer do toalety. Zaprowadzono go zatem do łazienki, a tam robiąc siku
zwymiotował sobie jeszcze. Później myjąc łapy patrzył w lustro i widział tam
nieznajomego. Odprowadzono go do łóżka. Mijały godziny, a Kot liczył już na
głos który raz wymiotuje, aby na pewno nikt tego nie zignorował. Po ósmym razie
krwi było już niewiele i miała kolor czarny, „przetrawiony”, a większość wymiocin
składała się z żółci. Normalnie wtedy chyba powinno się przestać wymiotować,
ale niedługo nadszedł raz dziewiąty... i dziesiąty… Kotu leciały już łzy z oczu, a przy
wymiotowaniu skręcał się jak tasiemiec po wydaleniu z organizmu nosiciela.
- Miau miau miau miau miau miau miau? – płakał.
- Gdyby nikt nie traktował tego poważnie to by mnie już
tutaj nie było – odpowiedziała pielęgniarka i wierzył jej, ale nie miał siły
wyjaśniać i miał tylko nadzieję, że rozumie, iż nie leżało w jego intencji
zarzucanie jej czegokolwiek. Po prostu cierpiał i zaczął się bać. Podawano mu w
kroplówce liczne lekarstwa, ale nic nie pomagało. Wokół zebrała się spora grupa
osób. Nie wiedział już kto jest pielęgniarką, a kto lekarzem. Wymiotował sobie
dalej, zwracając coraz mniej uwagi na otoczenie.
- Ja tu z nim zostanę – powiedziała jedna pani do
pozostałych zgromadzonych. Usiadła wówczas na krzesełku przy łóżku i patrzyła
na Kota ze współczuciem. Starał się cały czas żartować i być tym „wesołym
pacjentem”, ale było coraz trudniej. W końcu zaczął czuć mrowienie na tylnich łapach,
jakby miały mu zaraz zdrętwieć. I zdrętwiały. A w ich ślady poszły przednie łapy,
później ogon, tułów, a na koniec głowa… Nawet nie wiedział, że może komuś zdrętwieć
całe ciało. I wymiotował dalej. A im więcej potrzebnych minerałów zużywał na wymioty, tym szybciej odrętwienie przeradzało się w skurcze.
Znowu zebrała się nad nim gromada ludzi i wymyślili, że włożą mu czopek w
tyłek. Ponoć miało to działać szybciej od leków z kroplówki. Ale nie działało.
Kot uznał, że zachowywanie zimnej krwi w ogóle mu się nie opłaca. Znowu leżał
tu sam, wymiotując, coraz bardziej sztywny, z walącym sercem i ogarniającym go
zmęczeniem niezdolnym do przerodzenia się w sen. Postanowił dłużej się nie
powstrzymywać i zaczął płakać na pełnych obrotach. Dodatkowo napisał do Błazna, że chyba umiera.
Tuż przed tym, jak zesztywniały mu wszystkie palce w dziwacznej, skurczonej pozycji,
tak że nie dało się ich wyprostować. Błazen natychmiast oddzwonił przerażony i
zaczął wypytywać co się dzieje. I dzwonił tak kilka razy, a Kot płakał coraz
bardziej i w końcu pielęgniarka zgodziła się porozmawiać z Błaznem przez
telefon. Wyjaśniła, że nie ma odwiedzin o tak późnej porze, więc Błazen nie
może tu przyjść. I to powtórzył później Błazen Kotu, a więc Kot rozkazał mu
wezwać policję. Już mu przed oczami pojawiały się żałosne nagłówki w telewizji,
o tym jak głupio umarł w szpitalu przez zaniedbanie. Byle było o czym mówić
przez chwilę. A zaraz po tym byłaby prognoza pogody.
Po wzmiance o policji chyba wystraszono się wokół, bo
wreszcie przyszedł lekarz, który operował Kota, i zgodził się porozmawiać z Błaznem
przez telefon, mimo wcześniejszych tekstów (przekazywanych przez pielęgniarki) o nielegalności takich działań. Tymczasem
Kot płakał głośno i nie mógł już otworzyć oczu, bo mu zdrętwiały powieki. Nie
wiedział więc kto jest w pobliżu, kto mówi, kto czule trzyma jego łapę. Nie
wiedział nic oprócz tego, że czuł nadchodzącą śmierć. W skurczowych spazmach przeplatanych
wymiotami starał się jak najwyraźniej formułować słowa swoją zdrętwiałą twarzą,
gdy błagał o coś na sen, aby nie musiał już tego czuć. Zdawało się, że minęło
kilkanaście wieczności… Aż w końcu o dwudziestej drugiej dostał zbawienny zastrzyk
w tyłek. W ciągu trzydziestu minut skurcze ustąpiły na tyle, aby Kot mógł
wreszcie zasnąć. Ktoś szeptał mu matczyne czułości i głaskał go po głowie, gdy
on zasypiając wypluwał jeszcze trochę krwi do miski leżącej przy jego twarzy.
Była
północ, gdy obudził go pełen pęcherz. Czuł się zaskakująco dobrze, a więc sam
poszedł do łazienki. Gdy wstał, spadły mu spodnie, bo były ogromne i nikt ich
z powrotem nie zawiązał po wykonaniu tyłkowego zastrzyku. Naciągnął je szybko z powrotem
rozglądając się, czy sąsiedni pacjenci na pewno śpią i niczego nie widzieli.
Powstrzymywał śmiech zmierzając ku toalecie. Tuż po opróżnieniu pęcherza
zrobiło mu się niedobrze i podbiegł do zlewu zwymiotować. To był piętnasty i
ostatni raz. Wrócił do łóżka i zasnął na pięć godzin. Później ktoś przyszedł
pobrać mu krew. Później dalej spał. Później obudził się porażony słońcem, ale z dobrym samopoczuciem,
i chwycił telefon, aby poinformować o tym Błazna.
Dopiero przed wypisem nareszcie dowiedział się co mu tam robiono
podczas operacji i jak im poszło. Oprócz prostowania przegrody nosowej grzebali
przy zatokach, małżowinach nosowych, i wykonywali liczne czynności o dziwnych
nazwach. Wszystkie ogólniki dostał na papierku, a lekarz niechętnie tłumaczył szczegóły.
Następnie Kot czekał kilka godzin, aż Błazen skończy pracę, aby móc po niego
przyjechać. Jego łóżko przypisano mu już następnemu pacjentowi, ale ten na
szczęście poszedł na długą operację, więc stwierdzono, że nie trzeba jeszcze
wyganiać Kota.
Nastała
rekonwalescencja… Dodatkowo, przez to wszystko tak mu spadła odporność
organizmu, że zachorował. Przez następny tydzień nie wiedział więc czy poprawia
mu się, czy nie. Leżał w łóżku i nie wiedział jak to leczyć. Gorące płyny pomogłyby
na ból gardła, ale zwiększyłyby krwawienie z nosa… Kot zaczął zastanawiać się
czy to na pewno dobrze, że tak szybko wypisano go ze szpitala...
- Pewnie i tak nic by ci nie doradzili w tym szpitalu,
gdybyś został tam dłużej – słusznie zauważył Błazen podając Kotu szklankę wody.
- Miau miau miau…
- A tutaj możesz spać nawet za dnia – dodał, podając mu również
opaskę na oczy. Tańsze od rolet, a równie skuteczne…
Miau miau,
Kot