niedziela, 27 listopada 2016

Srulti-pulti-multi-kulti, zeznanie drugie.

                Błazen postanowił zbadać miasteczko uchodzące w Anglii za najbrzydsze: Wolverhampton. Tym razem nie mógł rozstawiać namiotu w dziczy i wędrować beztrosko, ponieważ - jak się dowiedział – najdzikszą dzicz mają tutaj w mieście i nie było to bezpieczne. Osiedlił się zatem tymczasowo w domku, który miał dzielić z kilkoma współlokatorami. Często wyprowadzali się i byli zastępowani następnymi, zatem trudno opisać dokładny skład mieszkańców. Na chwilę obecną Błazen wiedział, aby spodziewać się towarzystwa młodego chłopaczka z Włoch, starszego chłopaka z Łotwy, jeszcze starszego mężczyzny z Węgier oraz młodej dziewczyny z Irlandii.
- Może to i dobrze, Kocie. W ten sposób kogoś już tutaj znamy i może zdobędziemy więcej doświadczeń – mówił Błazen rozstawiając namiot w wynajętym przez nich pokoju, bo jak głosi popularne kłamstwo: Starego psa nowych sztuczek nie nauczysz.
- Miau – odparł Kot ścieląc sobie łóżko obok namiotu.
                Kilka minut drogi pieszo od domu znajdował się duży, zadbany park. Prawdopodobnie jedyne miejsce w mieście, które nie wymagało remontu i nie zasypywały go kłęby śmieci. Akurat gdy Błazen się wprowadził usłyszał w domu opowieść, że poprzedniego dnia wczesnym wieczorem, tuż przed zamknięciem parku, ktoś został tam zabity nożem.
- Hm, może zwiedzimy park innym razem, Kocie.
- Miau?
- Tutaj paralizator nie jest legalny.
- Miau?! Prr… Miau?
- Gaz pieprzowy też nie jest tutaj legalny.
- Miaaau?! Miau?! Prr… Miau?
- Noże również nie są tu legalne. Oprócz małego scyzoryka, ale tym nawet puszki nie umiem otworzyć. No i Kocie, pewnie źle by się skończyło dźgnięcie kogoś w samoobronie. Nawet nie wiem jak i gdzie dźgnąć, aby bez zadania poważnych obrażeń uniemożliwić mu kontratak, więc skończyłoby się walką na noże, czy coś… Jeśli to przeżyjemy to wszyscy trafimy do więzienia. On (lub oni) i ja za walkę, a Ty za współudział biernego obserwatora.
- Miau?!
- Nie wpadajmy w panikę, na pewno nie jest aż tak niebezpiecznie.
Kiedy już się rozpakowali i zadomowili, wyszli do salonu socjalizować się ze współlokatorami, bo wcześniej ich na to zaproszono. Na kanapie, oglądając telewizję, Irlandka jadła jakąś odgrzewaną mrożonkę. Obok Łotysz z Węgrem pili polskie piwo i gawędzili. Włoch w kuchni gotował spaghetti.
Błazen usiadł na fotelu. Kot położył się na oparciu za jego głową. Panowie rozpoczęli z nimi ożywioną rozmowę, z której udało się dowiedzieć, że Węgier mieszka w tym kraju już dziesięć lat, zajmując się prostymi pracami i ma tu jedną przyjaciółkę z Węgier, ale już od dawna wcale nie są razem, naprawdę. Z kolei Łotysz rezyduje tu od trzech lat na wyższych stanowiskach i zamierza niedługo wyprowadzić się do własnego domu, aby móc sprowadzić tu swoją żonę i małe dziecko. Irlandka co jakiś czas odrywając się od telewizora dorzucała swoje trzy pensy, z czego wyciekło głównie to, iż jest pielęgniarką. Włoch występując czasem z kuchni opowiedział, że jest tu od roku, a wcześniej miał dziewczynę Polkę.
Błazen opowiedział o byciu błaznem, a Kot o byciu kotem.
- Może pójdziemy po więcej piwa? – zaproponował Węgier w kierunku Łotysza. – Przy okazji zobaczysz gdzie są sklepy w okolicy – dodał patrząc na Błazna.
No i poszli. Uliczki były wąskie i na obu brzegach zastawione pojazdami tak, że dwa samochody raczej nie miałyby szansy się wyminąć, choć droga służyła do jazdy w obu kierunkach. W okolicy, póki co, Błazen widział tylko arabów i hindusów. Odróżniał ich głównie po strojach, które w żadnym opisanym stuleciu nie zaliczały się do europejskich. Dopiero gdy wyszli na chodnik przy większej i bardziej ruchliwej ulicy, Błazen zaczął widzieć również czarnych i białych ludzi. Pojawiły się też większe ilości śmieci, a gdzie okiem sięgnąć żadnego kosza, więc z jednej strony Błazen rozumiał przyczynę, a z drugiej nadal nie był w stanie usprawiedliwić skutku.
Ominęli drogerię, sklep komputerowy, kwiaciarnię i monopolowy. Węgier wytłumaczył, że idą do sklepu polskiego, bo tam te piwa, na których im zależy, powinny mieć większą szansę na bycie oryginalnym produktem.
Poczekali chwilę na zielone światło i przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie wokół parkingu rozciągały się knajpki i sklepiki. Wstąpili do Delikatesów, gdzie Węgier poszedł od razu do alkoholi, a Łotysz po drodze zatrzymał się jeszcze przy chlebach.
Kot ucieszony spoglądał na kiełbasy, Błazen zastanawiał się dlaczego pół sklepu zajmują konserwy i herbaty.
- Zawsze kupuję tutaj ten chleb – powiedział Łotysz biorąc do ręki „Chleb Litewski” o kolorze czekoladowym, czyli pewnie farbowany jakimś karmelem. Poza tym taki chleb wyróżnia się chyba głównie dodatkiem kminku, a przynajmniej dla osób z Polski i okolic, bo dla większości Anglików każde pieczywo dostępne w tym sklepie to jakiś dziwny egzotyczny wynalazek. Z obserwacji Błazna wynika, iż klasyczne angielskie pieczywo to chleby tostowe, które on nazywa „poduszkowcami”, gdyż są wielkie i przesadnie miękkie. Poza tym znalezienie takiego, w którym nie ma cukru i chemii to raczej misja niewykonalna. Ucieszył się zatem, iż w okolicy może kupić coś, co jest bliżej normy według jego standardów. Pogrzebał w dostępnych chlebach i wziął sobie jeden nie zawierający drożdży. Później dołączył do Węgra, aby jednym uchem słuchać co ma do powiedzenia o piwach, a w głowie skupiać się głównie na przemyśleniach dotyczących „asymilacji” i „wzbogacania kultury”. Patrzył na te chleby, piwa i kiełbasy…
„Kupując to wszystko wcale się tu nie asymiluję”, myślał. „W sumie to nawet nie chcę. Mam zupełnie inną definicję normy w bardzo wielu kwestiach. Chleb to nie poduszka. Ale, oczywiście, nie będę nikomu dyktować swoich zasad. Jednak nie dostosuję się też do cudzych. Więc w sumie… Od hindusa w barwnych szatach różnię się tym, że po mnie braku asymilacji na pierwszy rzut oka nie widać.”
- Na pewno nie pijesz? – zapytał przyjacielsko Węgier ładując butelki do koszyka.
- Tak, na pewno – odparł Błazen uprzejmie.
- A Ty, Kocie? – zapytał tak samo przyjacielsko co poprzednio.
- Miau – odparł Kot kierując wzrok na jeden z dostępnych napitków.
- Dobra, będzie jedno ciemne – uśmiechnął się Węgier ładując do koszyka piwo wybrane przez Kota.
Ekspedientka była Polką i na początku z góry założyła, że klienci są jej rodakami, więc za pierwszym razem odezwała się po polsku. Poprawiła się dopiero po nie uzyskaniu odpowiedzi. 
                Gdy wyszli ze sklepu zaczepił ich wysoki, wychudzony czarnoskóry mężczyzna prosząc o drobne. Błazen ma swoje zasady i bez względu na to czym próbują go przekonać, on nie daje pieniędzy żebrakom i koniec. Nie zamierzał więc uczynić wyjątku i w tym przypadku, ale Łotysz o tym nie wiedział, zatem uprzedził Błazna:
- Nic mu nie dawaj, to narkoman. – Wszyscy czworo zignorowali żebraka i poszli w swoją stronę, a po kilku metrach Łotysz mówił dalej. - Sporo ich tu ogólnie, a ten akurat ciągle kręci się przy tych sklepikach. Jak kiedyś jakiś inny poprosi cię o pieniądze to jego też zignoruj. Narkomani.
Błazen bez słowa pokiwał głową, zdumiony, powoli obracając twarz w kierunku podłoża. Akurat tego nawet nie podejrzewał. Jeśli widział wcześniej narkomana na żywo to nie pamięta lub był tego świadom, więc czuł się teraz tak, jakby zobaczył jakiegoś pierwszy raz w życiu. Rzucił okiem na Kota i otrzymał porozumiewawcze odwzajemnienie spojrzenia.
- No tak, to ma sens – odezwał się po chwili, podnosząc głowę tak nagle, że jego czapka zadzwoniła głośno tak, jakby wiwatowała nadejściu nowej myśli. – Socjalizm jest tu tak zaawansowany, że pewnie nawet alkoholik znalazłby coś dla siebie. Narkomania brzmi jak wystarczająco głębokie dno, aby nie dostać w tym kraju drabiny.
Węgier i Łotysz zaśmiali się donośnie, bo to pierwszy raz, gdy mieli do czynienia z błaźnim komentarzem Błazna. Później wszyscy przeszli przez te same pasy co poprzednio i Kot zagadał na jakiś luźny temat, który zainteresował obu towarzyszy, więc Błazen mógł spokojnie się wykluczyć i skupić na dalszym oglądaniu okolicy.
Błazen zajął się rozpakowywaniem zakupów, a Węgier nastawianiem w telewizorze muzyki z JuTuba. W tym czasie Łotysz rozstawiał napitki i przesuwał meble wedle własnej wizji lepszej funkcjonalności na okazję napitkowania. Kot korzystał z tego dla darmowych przejażdżek meblami. Włoch kończył przygotowywanie swojego spaghetti, a Irlandka siedziała na kuchennym blacie i z uśmiechem pisała coś w telefonie.
Na blacie, w bezpiecznej odległości od Irlandki, tuż obok swego zbioru przypraw, Błazen zaczął kroić chleb ciesząc się, że mógł kupić niekrojony. Następnie pokroił trochę kiełbasy i skierował się z tą żywnością do salonu. Tuż za nim ruszył Włoch ze swym włoskim spaghetti na talerzu, a Irlandka dopiero po kilkunastu minutach zauważyła, iż została sama, więc przegapiła polsko-węgierski toast. Nastąpił on w wyniku wyznania Węgra, że u nich w szkole uczy się polskich patriotycznych piosenek i powiedzeń, zarówno w wersji węgierskiej jak i polskiej.
- Polak, Węgier! – zaczął Błazen.
- Dwa bratanki! – odkrzyczał Węgier po polsku.
- I do szabli! – kontynuował Błazen.
- I do szklanki! – zapolszczył Węgier i zagrzmiały ich napitki przy uroczystym uderzeniu. Rzecz jasna trzy, bo również piwo Kota. A Błazen pił czarną chińską herbatę o nazwie „Książę Walii”, wyprodukowaną dla angielskiej firmy z importowanych (z Chin?) składników, zmieszaną i zapakowaną w krajach Unii Europejskiej. „Takie wzbogacanie kultury chyba może być, Anglicy przecież zawsze lubili czarną herbatę”, myślał sobie biorąc łyczka tego międzynarodowego płynu. „Byle nie zabroniono im zalewania tego mlekiem.”
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jakieś przemyślenia? Pytania? Propozycje? Nie bój się zbłaźnić, Błazen wysłucha.