Już
od jakiegoś czasu Błazen nie widział żadnego łosia. W ostatnich latach
namnożyły się jak króliki, ale trudno spotkać coś oprócz ptaka i psa, gdy
jedyną naturą, z jaką ma się kontakt, są obsrane miejskie trawniki.
- Kurczę, spóźnię się na autobus… - w pośpiechu zakładał
buty.
- Miau miau miau! – przestrzegł go Kot.
- Wiem, wiem, pójdę chodnikiem – wybiegł z namiotu.
Już po dwóch krokach zobaczył, że zza zakrętu nadjeżdża
jego autobus.
- O nie! – Na ten widok ściął trasę trawnikiem, żeby było
szybciej. „Muszę tylko patrzeć pod nogi, a wtedy w nic nie wdepnę”, myślał, od
razu wdrażając ten plan w życie. Kilka kup przeskoczył, a większość trawnika wyglądała
na czystą. „Chyba nie jest tu aż tak zasrano, jak mi się zdawało”, cieszył się
wbiegając do autobusu. Jednak gdy tylko zamknęły się drzwi, Błazen zaczął czuć
woń kupy. Spojrzał w dół i ujrzał fekalia wystające spod jego lewej podeszwy. „Jak
to?! Przecież byłem taki ostrożny, przeskakiwałem te odchody…”
Całą trasę miał nadzieję, że nikt nie powiąże tego smrodu
z nim. Z tego powodu starał się stać w jak najbardziej zatłoczonych miejscach,
aby mieć wokół licznych potencjalnych winowajców zatruwania autobusowego
powietrza.
„Że też psy mają tu takie przywileje, aby to trawniki
należały do nich… A niechby tylko człowiek spróbował załatwić potrzeby fizjologiczne
w miejscu publicznym, od razu rzucą się na niego wściekłe tłumy, dostanie
mandat i rozkażą posprzątać”, denerwował się w myślach i przypomniał sobie
pamiętną scenę z filmu „Dzień Świra”, gdzie główny bohater, tracąc cierpliwość
przez codzienne chodzenie między kupami, nakupciał pod okno sąsiadki, która to
wcześniej wyprowadzała swojego psa pod jego okno.
W
końcu życie w psim kiblu zanadto zestresowało Błazna, więc postanowił wyruszyć
na leśną wędrówkę.
- Pora zobaczyć jakiegoś łosia – rzekł.
- Miau miau?
- Tak, łosia. Podobno niedaleko mamy jakiś rezerwat
przyrody, w którym mieszkają łosie. Idziemy!
I poszli. Ubrani w gumiaczki, bo spodziewali się bagien.
Łosie często brodzą po podmokłych terenach. No i całe to miejsce nazywało się „Łosiowe
Błota”.
- Ach, jaki piękny lasek… - wzdychał sobie Błazen
rozglądając się wokół. Jednak im dalej szedł, tym więcej bałaganu zaczynał
widzieć. Mijał sporo przewalonych drzew i urwanych gałęzi. – Czy to o tym mówił
w zeszłym miesiącu ten leśniczy?
- Miau? – Kot nie pamiętał o co chodzi.
- No wiesz, że warszawscy ekolodzy protestują przeciwko sprzątaniu
takich rzeczy z lasu i argumentują, że z martwymi drzewami las jest bardziej
żywy, bo żyją w nich wówczas robaki. Pamiętasz? A on powiedział, że to tak,
jakby powiedzieć, że martwi ludzie są bardziej żywi od tych żywych, bo w zwłokach
żyją robaki. Mogę pokazać ci pewnie w Internecie jakieś filmy tych warszawskich
ekologów, zawsze walczą z leśnikami i utrudniają im pracę… Jak z tą Rospudą
wtedy, że obwodnicę Augustowa zbudowano przez nich w takim miejscu, w którym teraz
faktycznie szkodzi przyrodzie, w przeciwieństwie do miejsca wcześniej
planowanego…
Błazen wyjął telefon z kieszeni, aby pokazać Kotu filmy.
- Ach, przecież jesteśmy w lesie, tu nie będzie zasię… O,
jest zasięg! Hm… No w sumie to mały las, i blisko miasta…
- Miau miau miau miau miau?
- Hm, masz rację, głupio być w lesie i nadal gapić się w
ekran – schował telefon. - Obejrzymy to innym razem. Tymczasem patrz! Domek dla
ptaków! Ach, leśnicy mimo wszystko coś tu robią… I kolejny! I jeszcze jeden!
Jak dużo…
Po jakimś czasie wędrówki ścieżką zainteresowało ich co
jest między drzewami. Zboczyli więc z trasy, chcąc bliżej zobaczyć coś, co
wydawało się bagnem. Błazen z przyzwyczajenia patrzył pod nogi, aby nie wdepnąć
w kupę. Ku jego zdziwieniu las był czystszy od miejskich trawników. Musiał się
sporo naszukać, aby wypatrzeć porcję zajęczych bobków.
- Patrz! Nesquik! – śmiał się.
Po obejrzeniu bagna wrócili na drogę, po drodze znajdując
liczne grzyby i porosty. Błazen na chwilkę znów zerknął w telefon, aby
sprawdzić godzinę. Przy okazji jednak zauważył, iż nadal ma pełen zasięg.
- Pomyśl, Kocie, nawet jeśli się tutaj zgubimy to nic nam
nie będzie, bo możemy włączyć GPS. Te satelity to cudowny wynalazek! Jak ludzie
radzili sobie bez nich? Wisi taka nad nami, zawieszona tam gdzieś na czymś, nie
wiem na czym za bardzo, ani jak… I nie spada… Wisi gdzieś tam w wyższych
częściach atmosfery, tam gdzie statki kosmiczne nie mogą dotrzeć… Bo pan z NASA
powiedział, że kiedyś mieli technologię do podróży w kosmos, ale ją zniszczyli…
I nie wyjaśnił dlaczego… Ciekawe czy wypłacali komuś odszkodowania… Na przykład
tym, ludziom co kupili sobie działki na Księżycu… A teraz nie mogą tam lecieć…
Zaraz… O czym to ja mówiłem? Ach, satelity. Tak… Gdyby nie one to musielibyśmy
nadal wysyłać statki do Ameryki, aby komunikować się z kuzynami i tak dalej. Załatwiać
politykę. Statkami i gołębiami. A teraz jesteśmy wszyscy w stałym kontakcie. I
samoloty się nie gubią. I my się nie gubimy. I bombardować jest łatwiej. I mamy
telewizję satelitarną. Dobra rzecz, te satelity.
Kot nie komentował, a jego twarz nie wyrażała żadnych
emocji, a więc nie było do końca wiadomo, co o tym myślał. Być może nic. Błazen
kontynuował jednak, rozglądając się co chwila za wymarzonymi łosiami. Po drodze
mijali tablice informujące o tutejszej przyrodzie, aż w pewnym momencie jedna z
nich, inna od pozostałych, przyczyniła się do zakończenia błaznowego monologu. Oto
przed nimi stała tablica o tytule „Transatlantycka Radiotelegraficzna Centrala
Nadawcza”.
- Co to ma znaczyć?! – zapytał zszokowany. – Przedwojenna
satelita?! To niemożliwe! Jak to?! Nie wierzę! – Zaczął czytać, aby upewnić
się, że to faktycznie jest to, na co wygląda. I w rzeczy samej, już w 1923 roku
dysponowano swobodną komunikacją na skalę „globalną”. A przynajmniej w Polsce…
- Miau miau miau?
- Niewykluczone, że inne państwa miały to wcześniej. W
szkole programowali mnie tylko na wiarę w małpoludy, liczby, mitologię i książki
znanych pisarzy, więc o niczym innym nie słyszałem. Cóż za zaskoczenie… Jak to
tak? Anteny! Wystarczały im… – szokował się coraz bardziej i bardziej, patrząc
to na tablicę, to na ruiny za nią. – I tak przez cały ocean? Bez satelit? Jak
to możliwe? Więc po co nam satelity? Droższe to i mniej bezpieczne… - drapał
się po czapce. - A ja zawsze myślałem, że bez satelit żyliśmy jak w epoce
kamienia łupanego! Ale jednak… W sumie to ma sens… Jak się tak zastanowić przez
chwilę… - źrenice powiększyły mu się dwukrotnie na tę nową myśl. - Przecież ani
satelity, ani epoka kamienia łupanego nigdy nie zostały udowodnione! Ot, „powszechna
wiedza”, o którą wstyd pytać, bo przecież jest powszechna…
Miłego absurdu,
Błazen Podróżny