niedziela, 31 lipca 2016

Obrabowani "anonimowi" artyści.

                Istnieje wiele „tradycyjnych rymowanek”, których autorów zwie się „anonimowymi”. Błazen nigdy nie zastanawiał się nad przyczynami anonimowości tych poetów… aż do teraz.
- Cześć, Mamo! – radośnie uścisnął swą rodzicielkę na powitanie.
- No cześć, cześć! – odwzajemniła się tym samym.
- Miau.
Usiedli przy herbatce i zaczęli rozmawiać o wszystkim i o niczym. Mama Błazna jest z tych, co poświęcają wszystko dla swoich dzieci – nawet życie towarzyskie. Na pierwszy rzut oka wydaje się to przykre, ale jeśli spojrzeć z bliska to odkrywa się, iż dzięki temu wychowała sobie najszczerszych przyjaciół - wartych więcej, niż wszystkie milusińskie koleżanki razem wzięte. To ten rodzaj przyjaciela, który potrafi wyznać przykrą prawdę zamiast zamiatać ją pod dywan słodkim kłamstewkiem. To ten rodzaj przyjaciela, którego nie traci się nawet po największej kłótni. Taki przyjaciel może ciebie krytykować, ale gdy usłyszy jak jesteś krytykowany przez kogoś innego to zawsze stanie w twojej obronie. Gdybyś wymagał kiedyś przeszczepu serca to możesz być pewien, że ten przyjaciel zgłosi się na dawcę – bo jego serce przecież już od dawna było twoje. Co ciekawe, to ostatnie stwierdzenie ma pewien związek z tym, jak Błazen nauczył się gorzkiej prawdy o „anonimowych autorach”…
- Wiesz co, Mamo? Jest taki konkurs na najlepszy komiks, chyba wezmę w nim udział - oznajmił.
- Ech… - Mama nagle zbladła. – Nie lubię takich konkursów. Kiedyś wzięłam udział w konkursie na najlepszą rymowankę. Miałam napisać własną i nagrać jak recytuję ją przy podkładzie muzycznym. Nagrałam i wysłałam to do jakiegoś wydawnictwa płyt, czy coś takiego, bo to był organizator konkursu. I wiesz co? Nigdy się do mnie nie odezwali. Ale to jeszcze nic. Później zaczęłam słyszeć tę rymowankę wśród dzieci. Ba! Słyszę ją po dziś dzień.
Kot zrobił wielkie oczy, a Błazen jeszcze większe.
- No jak to? Dzieci recytują twoją rymowankę?
- Tak, moją rymowankę. Dzieci, telewizja, radio… Po tym zajściu zniechęciłam się do pisania. Ciekawe kto uznaje się za autora mojej rymowanki…
- Zrujnowali Twój potencjał… A jak szła ta rymowanka?
- Niech pomyślę… „Mamo, mamo, coś ci dam – jedno serce, które mam”…
- To jest Twoja rymowanka?! - Błazen zszokowany szybko wyszukał tę rymowankę w Internecie. – „A w tym sercu złoty kwiat. Mamo, mamo, żyj sto lat!” – przeczytał resztę, a Mama pokiwała głową w zadumie. – Podobno autor jest anonimowy.
- Pfff! – parsknęła Mama na te słowa. – Anonimowy, też mi coś!
- Ile miałaś lat, gdy to napisałaś?
- Pomyślmy… To było jakoś w latach siedemdziesiątych, więc… czternaście, może szesnaście.
- Ach, więc ja jestem taki jak ty! Też w tym wieku pisałem już piękne wiersze.
- Ale wtedy to było zupełnie inaczej, nie było realnej szansy dla zwykłych ludzi, aby zostać zauważonym. Sam widzisz jakie skutki przyniosły moje próby. „Anonimowy autor”, pff…
- Na pewno możesz ubiegać się o jakieś odszkodowanie i przyznanie ci praw autorskich. To po prostu oburzające, zasługujesz przynajmniej na tyle.
- To było tak dawno, już nawet nie pamiętam gdzie ja to wtedy wysłałam… No i jak ja to udowodnię?
Mama miała rację. Błazen westchnął ciężko i jeszcze raz zajrzał do Internetu. Po wypróbowaniu kilku różnych haseł trafił na nową informację.
- Wikiquote zawiera ten wierszyk, a jako źródło podaje „Tradycyjne zwyczaje i obrzędy śląskie. Wypisy, Wydaw. UO, 2004, s. 128.” To oznacza, że ktoś bezprawnie wydał Twój wierszyk. W dodatku w zmienionej formie, czyli to może nie do końca kradzież, ale na pewno plagiat. A Śląsk to przecież zupełnie przeciwny koniec Polski… Nieźle zawędrowała ta twoja rymowanka, Mamo.
- No możliwe, że tamto wydawnictwo znajdowało się na Śląsku, nie wiem.
- Nie zostawię tak tego. Jeśli ktoś zarabia na twoim wierszu to powinnaś dostawać część tych pieniędzy i przestać być nazywaną „anonimowym autorem”.
- Ale jak im udowodnisz, że to mój wierszyk?
- A jak oni mi udowodnią, że to ich? Może próbując sami dokopią się do prawdy. Warto dać temu szansę. A czy tam był jakiś regulamin konkursu, który mówił, że wysyłając im rymowankę zrzekasz się praw autorskich?
- Nie było nigdzie żadnych regulaminów, a jeśli były to nie zostały upublicznione.
                Wieczorem Błazen wrócił do swojego namiotu i usiadł w zadumie.
- Kocie, po tym weekendzie spróbuję zadośćuczynić tej kilkudziesięcioletniej zbrodni… Chociaż bardziej chyba ze złości, niż z wiary w sprawiedliwość…
- Miau?
- Tak… Chciałbym chociaż wierzyć, iż mogę coś z tym zrobić, ale przecież nie urodziłem się wczoraj…
- Miau…
- Musi być jakiś sposób na odanonimowienie mojej Mamy…
 Na chwilę zapanowała cisza. W końcu przerwał ją Kot:
- Miau?
- Kocie, no przecież! Masz rację… Mogę zasiać przynajmniej jedno małe ziarenko prawdy, i być może kiedyś wyrośnie z niego ogród o wiele piękniejszy od tamtych plonów zakłamania. A nawet jeśli nic nie wyrośnie, to przecież nawet na ziarenko ktoś czasem może trafić. Więc tak czy owak będzie pewność, że przynajmniej kilka osób pozna prawdę… Tak jak mówisz, zacznijmy od zawalczenia o dopisanie na Wikiquote, iż oryginalna wersja tego wierszyka została napisana w latach siedemdziesiątych przez nastoletnią wówczas Alicję Markiewicz z Podlasia, obecnie dorosłą Alicję Dudziuk. No i zastanawiam się, ciekawe jak wielu „anonimowych autorów” nosi ten tytuł z podobnego powodu? 
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 24 lipca 2016

Ksiądz też człowiek.

            Nie często zdarza się Błaznowi zawitać w rodzinne strony. Zazwyczaj omija je szerokim łukiem, ponieważ na każdym rogu czyhają wspomnienia. Tych złych woli nie pamiętać, bo nadal bolą. Te dobre woli zapominać, bo budzą nostalgię. Czasem jednak zew krwi jest silniejszy od rozumu… Albo po prostu przesądność, gdyż w chwili, kiedy Błazen rozważał odwiedzenie tamtego miejsca i już prawie zdecydował, że zanadto go to przeraża... potknął się o krawężnik i wylądował twarzą tuż nad skorupką po orzeszku i kapslem Tymbarka, który mówił „Uwierz w siebie”. To dlatego zawędrował teraz na ścieżki swoich burzliwych lat. Kot szedł obok, ale nie rozumiał co w tym specjalnego, dopóki nie trafili na cmentarz.
- Miau?
- Tak, to mój przyjaciel.
- Miau…?
- Powiesił się.
Zapalili na grobie mały, biały znicz.
- Wiem, że dla niego to bez różnicy, bo i tak już go nie ma. Dlatego zapalam ten znicz dla siebie samego – wyjaśnił. Następnie usiedli na ławeczce i Błazen zaczął opowiadać Kotu o swoim przyjacielu. O tym jak poznali się w wieku nastoletnim, a później okazało się, iż są odległymi krewnymi. O pasji denata do robienia dredów, zwłaszcza własnych. O tym, jak koniecznie chciał obciąć włosy Błazna, aby zrobić z nich sobie nowe dredy. O obietnicy Błazna, że jeśli kiedyś zdecyduje się na obcięcie ich, to na pewno mu je odda. O tym, iż teraz musiałby przynieść je na grób, aby dotrzymać tej obietnicy…
- Miau?
- Nie wiem czy był wierzący.
- Miau?
- Tak, pewnie nikt nie wiedział, ale skoro rodzina wierzyła to zakopali go na cmentarzu katolickim.
- Purr… Miau?
Tutaj Błazen się zaciął, zdając sobie sprawę z tego, że przecież Kot ma rację.
- Tak, masz rację – przyznał skonsternowany. – Ta wiara przecież zabrania grzebania samobójców na poświęconej ziemi. Hm… Jak widać nawet księża nie traktują tego poważnie. Może też znaleźli proroczy kapsel w trakcie podejmowania decyzji?
- Miau.
-  Tak, wróżby to dla nich grzech, ale ksiądz to też tylko człowiek. 
(Jeśli widzisz przy tym wpisie datę „23 czerwca” zamiast „24 czerwca”
to chyba dlatego, że jakiś zaspany władca blogspotowego kalendarza
nadal nawet dziewiątej rano nie uznaje za początek nowego dnia).
Miłego absurdu, 
Błazen podróżny 

niedziela, 17 lipca 2016

Zapachniało presją.

                Przechodząc przez ulicę Błazen nie zsynchronizował się z brodatą osobą idącą z naprzeciwka, więc wpadli na siebie. Oboje przeprosili i ruszyli dalej, ale coś zakręciło Błaznowi w nosie aż kichnął. „Więc to tak pachnie prawdziwy mężczyzna w dzisiejszych czasach’, pomyślał zdając sobie sprawę z tego, jak silnie wyperfumowany był tamten człowiek. Dziwnym zrządzeniem losu zobaczył informację o tym, że w okolicy znajduje się perfumeria.
- Douglas, brzmi jak nazwisko – zauważył na głos.
- Miau.
- Och, nie zauważyłem, że tu jesteś. Udało Ci się coś upolować?
- Miau.
- Aha… To może spotkajmy się znowu za godzinę?
- Miau?
- Hm… Może pod tą perfumerią, tu jest adres.
- Miau – zgodził się Kot i rozdzielili się bez zbędnego pożegnania.
Błazen wszedł do perfumerii nieco skołowany, bo już przez szybę widział, że pełno tam damskich malowideł i kremów. Przechodził obok jakichś pomadek, gdy usłyszał:
- Czy mogę w czymś pomóc? Szuka pan czegoś konkretnego?
- Yyy… Przyszedłem tu raczej z ciekawości…
- Rozumiem. To może jakiś kremik, coś do twarzy?
- Yyy… A są tu perfumy?
- Tak, oczywiście – zaśmiała się i zaprowadziła Błazna na sam koniec pomieszczenia. – Proszę, tutaj.
- Dziękuję.
Perfum nie było zbyt wiele, cztery rzędy półek z zapachami damskimi i jeden rząd z zapachami męskimi. Był to zaledwie mały kącik sklepu, a resztę wypełniono kosmetykami tak, że trochę dziwnie było nazywać to miejsce perfumerią. Błaznowi zdarzało się słyszeć o perfumach w kremie, w mgiełkach, w płynach po goleniu, w płynach do płukania tkanin, w bransoletkach i co nie tylko… Tutaj jednak ograniczono się do wody perfumowanej oraz toaletowej. „No dobrze, pora dostosować się do współczesnej normy i przestać pachnieć jedynie wiatrem”, postanowił sobie w duchu i zaczął oglądać wszystkie męskie buteleczki po kolei. Już przy trzeciej przeraził go fakt, iż oglądanie butelek to za mało, aby coś wybrać. Zaczął więc sięgać po pudełka i szukać jakichś opisów, ale rzadko udało mu się coś takiego znaleźć - a jak już coś znalazł to bardziej reklamę zapachu, niż jego opis. „Chyba będę musiał to wszystko wąchać”, przeraził się na samą myśl, ale nie widział innego rozwiązania, więc powąchał jedno, drugie...
- Może mogę w czymś pomóc? – zapytał go nagle kobiecy głos.
- Tak… Chciałem coś kupić, ale tak patrzę na te buteleczki i nie wiem czego się po nich spodziewać, a jakoś nie mam ochoty wąchać wszystkiego po kolei…
- A jakiego zapachu pan poszukuje?
- Hm… Trudno powiedzieć… Na pewno coś bez wanilii. Może jakieś drzewo sandałowe, albo cedrowe…
W pobliżu cały czas krążył ochroniarz i obserwował Błazna, gdy kobieta pryskała tekturki testerami perfum i dawała je Błaznowi do powąchania. Perfumy, które proponowała, niewiele miały wspólnego z krótkim opisem oczekiwań Błazna. W końcu pozostawiono go samego sobie do namysłu. Wąchał dalej, następne i następne, pod czujnym okiem ochroniarza, który z nudów od czasu do czasu wyrównywał pudełeczka i buteleczki na półkach.
W końcu Błazen w zagubieniu rozejrzał się za kolejną doradczynią. Wypatrzył jedną, nawiązali kontakt wzrokowy i podeszła. Zapytała o to samo i to samo jej odpowiedział. Ta z kolei zaproponowała mu dwa zapachy. Pierwszy zdawał się pachnieć wyłącznie drzewem sandałowym, co w odczuciu Błazna czyniło go nudnym. Drugi podobno miał pachnieć drzewem cedrowym, ale jakoś trudno było je tam wyczuć. Na jakiś czas Błazen znowu został sam z ochroniarzem i perfumami, aż nastąpił następny kryzys wyraźnie widoczny na jego twarzy.
- Potrzebuje pan pomocy? – zapytał ochroniarz.
- Yyy… - Błazen zastanowił się czy ochroniarz oferuje mu swoją pomoc, a jeśli tak to czy jest on wykfalifikowany w udzielaniu takiej pomocy, więc zmieszany wzruszył bezradnie ramionami.
- Zaraz kogoś zawołam – odparł ochroniarz i poszedł po kolejną doradczynię. Tym razem była to kobieta nieco dojrzalsza i miała inny zestaw pytań oraz wyczerpujące odpowiedzi na pytania Błazna. Wyjaśniła mu czym różnią się dwa produkty o takiej samej nazwie, w jaki sposób zapach rozwija się na skórze i od czego to zależy, gdzie najlepiej przetestować zapach oraz jakie robić przerwy między kolejnymi testami. Błazen byłby całkiem zachwycony jej znajomością tematu gdyby nie to, że zdawała się znać ogólną teorię, a nie wiedzieć zbyt wiele o konkretnych produktach. Może oprócz tego które są popularne wśród pozostałych klientów. Zaproponowała mu kilka zapachów, między innymi takie, które proponowano mu już wcześniej, mimo iż informował, że te już sprawdzał. Zapytała jakich perfum używał wcześniej, aby mogła się tym zasugerować, ale Błazen nie pamiętał nazwy. Pytała też, oczywiście, czego poszukuje, ale podał jej ten sam krótki opis, co pozostałym kobietom, bo głupio byłoby mu rozwodzić się przed nieznajomą na temat tego, jakie osobiste odczucia chciałby mieć wobec noszonego na sobie zapachu, czy też jakie chciałby nim robić wrażenie i na kim. A już tym trudniej było otworzyć się przed nią w ten sposób, gdy cały czas obserwował ich ochroniarz.
                Po powąchaniu już prawie wszystkich perfum z oferty, przy czym jedna była polecona przez ochroniarza, Błazen przestał czuć różnicę między nimi i kręciło mu się już w głowie. Zastanawiał się czy minęła już godzina i czy Kot czeka na niego pod drzwiami. Kobieta jednak nie poddawała się, chociaż na jej twarzy było widać, że ma ochotę sobie iść. Błazen delikatnie zasugerował, że może powinien już zrobić przerwę w tym wąchaniu, co ona pochwaliła, ale później i tak dała mu jeszcze kilka tekturek. Przy kolejnej sugestii zdołał nawet podziękować jej za cierpliwość i sądził, że teraz będzie mógł się pożegnać, ale ona rozpromieniła się wtedy i wróciła do szukania dla niego perfum.
- Trudno coś panu doradzić, gdy nie wie pan czego szuka – zauważyła.
- No tak… - Błazen uśmiechnął się przepraszająco. „Trudno coś wybrać, gdy nie wie pani co mi oferuje”, pomyślał sobie z przekąsem, ale zachował wyrozumiałość.
Następnie zauważyła, że on już pewnie nie czuje różnicy między zapachami, bo zbyt wiele ich powąchał. Kilka razy zasugerowała wtedy, iż powinien iść teraz na kawę i trochę ochłonąć zanim tu wróci. Że podobno to normalne, i że klienci wracają na przykład po godzinie, zwłaszcza gdy testowali coś na ręku i z upływem czasu produkt pachniał im przyjemniej, dzięki czemu bywało, iż decydowali się na kupno czegoś, co wcześniej za bardzo im się nie podobało. „Jak się przyjdzie do perfumerii to wypada wyjść z zakupami”, stwierdziła raz, na co Błazen odparł „przydałoby się”. Z jednej strony zdawała się być już zmęczona Błaznem, a z drugiej chyba uparła się, że coś mu sprzeda. Zrobiło się bardzo niezręcznie.
- To mi pachnie jakimiś cytrusami – skomentował Błazen kolejną propozycję nie wyrażając przy tym zadowolenia, ale kobieta błyskawicznie odparła:
- Może pan potrzebuje czegoś takiego odświeżającego, z owocami? Przy samym wejściu sklepu mamy takie zapachy w promocji. Czy pan już je sprawdzał?
- Nie.
- Zaprowadzę pana.
Jak powiedziała tak zrobiła. Zaprezentowała mu trzy owocowe zapachy, które stały w promocji przy samym wejściu. Błazen zastanowił się dlaczego wcześniej ich nie widział, ale takie zapachy i tak go nie interesowały. Gdy powąchał już wszystkie, ktoś zawołał doradczynię w nagłej sprawie. Przeprosiła bardzo grzecznie mówiąc, że jeszcze do niego wróci.
Błazen stał i stał, wąchał i wąchał, rozglądał się wokół… Zobaczył w końcu, jak jego doradczyni zajmuje się już czymś innym. Rozumiał, iż być może po prostu była nim zmęczona i tylko czekała na taką okazję, albo nawet ją sfabrykowała, ale wobec tego czy powinien nadal czekać? Zdawało się, że nie zamierza do niego wrócić, a i on już dawno chciał stąd wyjść. Postał jeszcze kilka kolejnych chwil. Ochroniarz nie kręcił się już przy perfumach, tylko stał niedaleko Błazna i nadal go obserwował. Może to nie perfum pilnował, a jego? Aż ciarki Błazna przeszły. „Chyba zrobiłem na nich wszystkich fatalne wrażenie. W sumie nic dziwnego”.
Pospacerował chwilkę przy tych trzech owocowych zapachach, aż w końcu jego spacer skierował go do wyjścia.
- Miau.
- Wybacz, tak mnie zagazowali w ramach chwytu marketingowego, że straciłem poczucie czasu. 
 
Miłego absurdu,
Błazen Podróżny

niedziela, 10 lipca 2016

Niezręczna fotografia zręcznego fotografa.

                Po koncercie jazzowym Kot i Błazen słuchali muzyki fortepianu dobiegającej z pobliskiej restauracji, gdy nagle ktoś im przerwał, pytając:
- Przepraszam, widziałem was wcześniej pod sceną… Jestem fotografem i po prostu muszę zapytać, czy mógłbym porobić ci trochę zdjęć? – To pytanie skierował do Błazna.
- Och… - na początku nie wiedział co powiedzieć. – Tak teraz? – zapytał zmieszany. Nie żeby wcześniej nie przytrafiło mu się coś takiego, ale naprawdę miał ochotę posłuchać tego fortepianu trochę dłużej.
- Tak, tak, gdzieś tu na tle tych starych budynków… Ja jestem malarzem i fotografem… Ale bardziej fotografem.
Trudno powiedzieć kto był bardziej skonsternowany, Błazen czy Kot, ale pan fotograf wydawał się tak pełen nadziei, że szkoda było sprawić mu zawód.
- No dobrze, to może kilka… Ale ja nie jestem fotogeniczny, więc proszę nie spodziewać się zbyt wiele.
Fotograf ucieszył się, ustawił Błazna na wybranym tle i w wybranej pozycji, ponoć dla lepszego światła, i zabrał się za pstrykanie zdjęć. Błazen stał sztywno jak kłoda, a ze zdenerwowania robił durną minę. Fotograf postanowił poszukać lepszego tła i poszli na sąsiednią uliczkę, gdzie zauważył, że Błazen czuje się swobodniej mając Kota blisko, więc zaproponował:
- To może teraz kilka zdjęć z Kotem? Usiądźcie tu sobie i rozmawiajcie o czymś naturalnie…
Kot i Błazen usiedli przy kwiatach i zaczęli próbować rozmawiać.
- Może porozmawiajmy o bułkach gotowanych na parze? – zasugerował Błazen.
- Miau.
- Tak, te babcine są najlepsze.
- Miau?
- Pasta miso? No wiesz, taka sojowa sfermentowana pasta…
- Miau.
- Wszystko chyba fermentuje się tak samo.
Fotograf chodził wokół nich i robił im zdjęcia z każdej strony, aż w końcu zwrócił uwagę, iż Błazen jakoś dziwnie napina usta. Błazen wiedział o tym doskonale, ale w stresujących sytuacjach nie miał nad tym kontroli. Wykonał kilka gimnastycznych ruchów ustami, co rozśmieszyło fotografa i Kota, ale jakoś nie pomogło na zesztywnienie.
- I ty mówisz, że fotogeniczny nie jesteś? No popatrz tylko – pokazał kilka zdjęć w aparacie.
- No, wyglądam jak troll - stwierdził Błazen.
- Haha, jaki wymagający jesteś. Może znajdźmy nowe tło – zaproponował i poszli na drugą stronę kwietnika, gdzie na ławce siedziała piękna czarna pani w kolorowej sukni. – Ach! Zróbmy zdjęcia razem z nią!
- Chyba trzeba najpierw zapytać ją o zgodę – zauważył Błazen.
- Tak, tak. Usiądź obok niej.
- Może najpierw zapytam… - Błazen nalegał, ale fotograf już posadził go obok nieznajomej. Dopiero wtedy, gdy zdziwiona wstała i chciała odejść, dowiedziała się o co chodzi. Ucieszyła się i chętnie zapozowała do zdjęć najpierw tylko z Błaznem, a później też z Kotem. W czasie sesji zaatakowało ich coś o wyglądzie szerszenia. Kobieta uderzyła to dłonią powalając na ziemię, zadeptała i jak gdyby nigdy nic pozowała dalej. Później opowiedziała, że pochodzi z Afryki, że jej mąż jest z Polski i że stoi tam przy płocie z ich małym synkiem. Wtedy mąż przyszedł się przedstawić i następne zdjęcia były robione ich synkowi o wielkich, ciemnych oczach otoczonych długimi, podkręconymi rzęsami.
Kobieta wymieniła się z fotografem, Błaznem i Kotem danymi kontaktowymi. Z fotografem po to, aby mógł jej przesłać zdjęcia, a z Błaznem i z Kotem dlatego, że chciała się z nimi zaprzyjaźnić i zapraszała ich w swoje rodzinne strony obiecując nocleg i wyżywienie u niej w domu. Podobno jej mąż narzeka, iż jest tam jedynym Polakiem, więc miałoby być mu miło ich gościć. Błazen jest Podróżny, zatem spodobał mu się pomysł takiej podróży.
- Jak ja się za sztukę zabieram to zawsze są jakieś przygody! – śmiał się w tym czasie fotograf powtarzając to samo zdanie już któryś raz z kolei jakby w nadziei, że po odpowiedniej ilości powtórzeń reakcja słuchaczy będzie bardziej satysfakcjonująca.
                Po rozstaniu z nieznajomą Błazen i Kot zauważyli, iż zbiera się na burzę, więc zaczęli delikatnie sugerować fotografowi, że na nich już pora. Niestety, fotograf był o wiele mniej delikatny w swoich sugestiach, aby zamiast tego obejrzeć rzeźby jego kolegi rzeźbiarza, który mieszka niedaleko. Przeszli zatem dwie uliczki dalej i fotograf z dumą zaprezentował kolekcję dziwnych rzeźb poustawianych w zaroślach, które być może kiedyś były trawnikiem. Rzeźby nie przedstawiały niczego konkretnego, a przynajmniej nie dla osób niewtajemniczonych, toteż Błazen musiał nagiąć prawdę, gdy został zapytany czy mu się podobają. „Ot, asymetrycznie opiłowane kamienie”, myślał sobie mówiąc, że są ładne.
Fotograf szedł wzdłuż zarośniętego, zarzeźbionego trawnika, aż skręcił i zajrzał w bramę czyjegoś zabałaganionego podwórka. Siedziała tam grupka ludzi pijąca alkohol wokół jakiejś malutkiej rzeźby na stole.  Ponoć najstarszy z obecnych, wyglądający na jakieś osiemdziesiąt lat, był ów rzeźbiarzem. Błazen z Kotem stali u bramy i czekali, aż fotograf wróci, ale on zapraszał ich do środka, mimo iż siedzący tam ludzie nie wyglądali na zadowolonych z niespodziewanych odwiedzin. W końcu Błazen wszedł nieśmiało, a fotograf kazał mu się przedstawić i opowiadał tym ludziom o tym skąd zna Błazna. Sytuacja robiła się coraz bardziej niezręczna dla wszystkich oprócz fotografa, aż w końcu kobieta, około pięćdziesiątki, obłapiając starego rzeźbiarza powiedziała:
- Miło nam, że pomyśleli o nas państwo, ale mamy tu dzisiaj prywatny wernisaż, także zapraszamy innym razem.
Błazen z Kotem wyszli pierwsi i już szeptali sobie o niezręczności całego zajścia. Gdy fotograf dołączył do nich, miał nieco inną opinię:
- Ach, ta jego nowa narzeczona! Już całkiem go stłamsiła i siedzi pod pantoflem!
Następnie, po kolejnych nieudanych próbach grzecznego rozstania się z fotografem, usłyszeli jego następną propozycję:
- Ach! Tam się ludzie zbierają, chyba jakiś koncert. Pójdziemy zobaczyć?
- Naprawdę powinniśmy już wracać do obozu. Zostawiłem zamek odpięty w namiocie, a na burzę się zbiera… - powiedział Błazen zgodnie z prawdą, choć zabrzmiało to jak wymówka i fotograf chyba poczuł się urażony. Ustąpił jednak.
- Dobrze, to ja tam sam pójdę. Do widzenia!
- Miau.
- Do widzenia, będziemy w kontakcie – powiedział Błazen przy pożegnaniu. Wcześniej dostał od fotografa jego wizytówkę, długopisem sporządzoną na żółtej karteczce samoprzylepnej.
                Ogromna wichura dzwoniła czapką Błazna, a kot ledwie trzymał się ziemi. Oboje dziwnie się czuli po poznaniu pana fotografa, ale byli zbyt śpiący, aby rozwodzić się na ten temat. Kot zauważył tylko jedno…
- Miau?
- Tak? Nie przyjrzałem się…
- Miau!
- Ha! Prywatny wernisaż malutkiej rzeźby na stole… Faktycznie. Czyli nie tylko nam trudno się z nim żegnać. Pan fotograf chyba zasługuje na szczerszych przyjaciół. A poza tym… Dziwne były te rzeźby, co? Przypominały mi trochę moje figurki z patyków i liści. Podobnie wątpliwe walory artystyczne… 
Miłego absurdu,
Błazen Podróżny

niedziela, 3 lipca 2016

Duży jazz, mały pasjonat, czy niewidoczny fortepian? Ktoś i tak przeszkodzi.

                W każdej muzyce można znaleźć coś dobrego. Nie ważne kto ją gra i jak ją nazywa. W to wierzył Błazen wspinając się stromymi schodami na Starówkę, aby w upale posłuchać jazzu na żywo. Ponoć miało to być na jakimś rynku, więc widok małej sceny z wielkim fortepianem nieopodal kolumny Zygmunta trochę zbił Błazna z tropu.
- Miau – doradził Kot.
- Dobrze, idźmy dalej.
Kiedy dotarli na rynek koncert jazzowy trwał już może od jakichś piętnastu minut. Ustali sobie między tłumem stojącym przy scenie, a tłumem siedzącym na krzesłach restauracji. Nie zdążyli jeszcze wsłuchać się w graną tam muzykę, gdy usłyszeli za plecami:
- I jak, koncert się podoba?
Błazen odwrócił się zdziwiony i zobaczył chłopaka o niebieskich, inteligentnie wyglądających oczach. Niestety, Podróżnik nie potrafił jeszcze udzielić odpowiedzi, więc wzruszył tylko ramionami i próbował uśmiechać się uprzejmie. Kot również nie wiedział co powiedzieć.
– Co najbardziej lubicie w jazzie?
Kot i Błazen znowu zbłaźnili się nie wiedząc co powiedzieć.
- To wy chyba wcale nie słuchacie jazzu – zawiódł się nieznajomy. Następnie wspomniał o tym, jakie to wielkie arcydzieło jest teraz grane na scenie i jakimi słynnymi artystami są obecni tam muzycy. Po usłyszeniu tej wypowiedzi Błazen przestał widzieć jego oczy jako inteligentne. Czy było to protekcjonalne, czy po prostu ludzkie? Co za różnica.
- Miau? – szepnął Kot Błaznowi.
- Kupmy wodę i znajdźmy siedzisko.
- Miau.
Zaczęli rozglądać się za miejscem, w którym mogliby kupić wodę na wynos. Wokół widzieli tylko restauracje. Nieznajomy zrozumiał aluzję i odszedł. Kot i Błazen ruszyli w przeciwnym kierunku, w nieznane, mijając po drodze różnych gitarzystów i gitarzystki, a czasem nawet wokalistów lub wokalistki.
- Trochę dziwnie wyszło z tamtym nieznajomym – zagadał po drodze Błazen, a Kot milczał. – Jak jakaś muzyka mnie poruszy to nie ma dla mnie znaczenia, czy jest uważana za arcydzieło, ani czy wykonawca to ktoś słynny – westchnął sobie. Kot nadal milczał. – Ci muzycy na pewno są bardzo uzdolnieni, ale jakoś nie zdążyłem wczuć się w te melodie, chyba nie odpowiadają mojemu dzisiejszemu stanowi emocjonalnemu.
Kot nie komentował. Sklep spożywczy znaleźli dopiero jakieś pół kilometra od sceny, gdzie nie było już słychać jazzu. W środku sklepu była kolejka na całą jego długość, więc Błazen musiał ustać w kolejce jeszcze zanim wybrał sobie napitek. Wziął butelkę wody dopiero wtedy, gdy mijał ją powolnym ruchem kolejki. Po wyjściu ze sklepu usiadł z Kotem na parapecie okna pobliskiej restauracji. Naprzeciwko srebrnowłosy pan grał na gitarze utwory klasyczne, nie będąc w stanie ukryć swojej wielkiej pasji do muzyki. Zza zakrętu przedostawał się przyjemny podmuch wiatru, czyniąc słońce znośnym.
- Ach… - westchnął Błazen po napiciu się wody. – Mógłbym tu zostać już na zawsze.
- Miau – potwierdził Kot dostając wodę od Błazna.
Siedzieli tam jakiś czas, nie patrząc na zegarek. Pan gitarzysta oprócz utworów klasycznych grywał również tradycyjne polskie piosenki, znane melodie z filmów i takie piosenki, o których Błazen nie wiedział skąd są, ale brzmiały znajomo.
- Miau – zauważył Kot.
- Faktycznie, śmierdzi – skrzywił się Błazen. Następnie rozejrzał się i zidentyfikował źródło odoru. Na sąsiednim parapecie siedział jakiś zmarszczony gniewnym życiem pan, bezpretensjonalnie paląc papierosa.
- Czy to jest nadal legalne? – zastanowił się głośno Błazen.
- Miau – odparł Kot, a gdyby miał ramiona to pewnie by nimi wzruszył.
W końcu dym papierosowy stał się tak nieznośny, że Kot zaproponował powrót na jazz. Błazen nie zaoponował („I ja tu chciałem zostać już na zawsze?”), zamiast tego zajrzał do kieszeni, gdzie znalazł tylko dwa złote. „Będzie musiało wystarczyć”, pomyślał sobie i wstał z parapetu. Zamierzał wrzucić monetę do futerału leżącego przed gitarzystą i wrócić na jazz, ale kiedy tylko Kot i Błazen podeszli blisko, pan muzyk przestał grać i zagadał po rosyjsku. Najpierw zapytał Błazna skąd jest, a później zaczął grać różne utwory po kawałku, informując o tytułach i autorach. Opowiadał też o sobie, swojej karierze i swojej rodzinie. Pokazywał swoje płyty, które przechowywał w futerale. Poprosił o zainteresowanie się nim, jego córką i jego uczniem, bo ponoć można posłuchać ich w Internecie. Błazen zapisał sobie nazwisko muzyka, Valery Gaydenko, i oboje dali się przetrzymać jeszcze jakiś czas.
W drodze powrotnej na jazz dla odmiany mijali akordeonistę i skrzypaczkę. Wrócili akurat wtedy, gdy zapowiadano już ostatni występ. Podeszli pod samą scenę i wypatrzyli wolne miejsce na ławce, jednak zanim tam podeszli to tuż naprzeciwko tego miejsca ustała jakaś niepełnosprawna pani podpierająca się kulami. Stała tak i stała…
- Myślisz, że w końcu usiądzie?
- Miau… - Kot znowu pożałował, iż nie ma ramion.
Po iluś minutach zaczęli rozglądać się za innym miejscem i na szczęście coś znaleźli. Gwoździem występu chyba była gitara, ale im najbardziej podobał się kontrabas. Błazen wyraził Kotu swój żal co do kontrabasu będącego na wyginięciu na rzecz gitar basowych, które jego zdaniem wcale mu nie dorównywały. Kot potwierdził.
W pewnym momencie gitarzysta i kontrabasista zamienili się instrumentami, co wywołało małą furorę wśród publiczności. Grali tak podmienieni przez kilka chwil, aż zamienili się z powrotem.
                Tłum szybko zaczął się przerzedzać, gdy koncert dobiegł końca.
- Czyli byliśmy dzisiaj na dwóch koncertach – zaśmiał się Błazen wstając z ławki.
- Miau – poprawił go Kot.
- Ach, masz rację, mijaliśmy tego więcej.
Szli sobie spacerkiem przez rynek, zamierzając pobłądzić jeszcze chwilę bez celu. Nagle Błazen ustał i się zamyślił. Patrzył na restaurację przed sobą i myślami cofał się w przeszłość.
- Kocie, ja już kiedyś tutaj byłem! – ucieszył się nagle. – Kilka lat temu, to był późny wieczór. Przechodziłem tędy i usłyszałem piękną muzykę fortepianu dobiegającą właśnie z tej restauracji. – Gdy tylko to powiedział z restauracji zaczęła dobiegać muzyka fortepianowa.
- Miau! – zauważył Kot podekscytowany.
- Tak, ach! Cóż za nostalgia…
Stali przed restauracją słuchając fortepianu, którego kawałek dało się zobaczyć przez okno. Niestety, ktoś im przerwał, pytając:
- Przepraszam, widziałem was wcześniej pod sceną… Jestem fotografem i po prostu muszę zapytać, czy mógłbym porobić Ci trochę zdjęć? – To pytanie skierował do Błazna.
                Tak zaczęło się następne dziwne wydarzenie w podróżniczym życiu Błazna i Kota, ale o tym będzie za tydzień. Teraz już tylko wniknijmy na chwilę w błaźni umysł, aby odnaleźć jakąś w miarę sensowną puentę...
„Każda muzyka może zachwycić, jeśli tylko okoliczności pozwolą”? „Ustań na chwilę, a dostrzeżesz więcej piękna”? Jeśli brnąć w to dalej to zaraz powstanie tutaj druga część „Sztuki doczesnej mądrości”... „Poczochraj włosy i ubierz się w łachmany, aby nie prowokować ludzi do zakłócania Twojego spokoju?” Skierujmy się może w bardziej uniwersalnym kierunku. Trudno stwierdzić co i w jakim stopniu było tego dnia absurdalne, ale ten wieczór bez wątpienia zawiewał dziwacznością i papierosami. Czasami warto oddalić się od wielkiej, głośnej sceny, aby gdzieś pod sklepem znaleźć mały, piękny koncert. Czasem też warto zatykać nos i zasłaniać uszy, aby utrudnić nieznajomym rujnowanie miłych doświadczeń. Ale nie… Najlepiej będzie poszukać puenty u tego, który potrafi się zdystansować i niezręczne zakłócenia nie wzruszają nim zanadto:
- Miau. 
 
Miłego absurdu,
Błazen Podróżny