niedziela, 26 czerwca 2016

Teatr Hip-Hopowy - Gorszy rodzaj sztuki?

                Mrówka ledwo zdążyła uciec przed powodzią, gdy Błazen wyciskał pot z czapki. W takim upale podróżowanie staje się sytuacją zagrożenia życia, więc po włożeniu z powrotem swojego służbowego nakrycia głowy rozejrzał się wokół z nadzieją, że zobaczy jakiś klimatyzowany budynek. Na rozwidleniu ulicy rzuciło mu się w oczy coś o kształcie przypominającym statek. Zaciekawiony podszedł bliżej i przeczytał:
- Prom.
- Miau? – zapytał Kot.
- Wątpię, chyba znowu będziemy musieli się rozdzielić.
Kot w podskokach pobiegł w krzaki, a Błazen przeszedł przez ulicę i nieśmiało podszedł do drzwi Promu, na których plakat głosił, że za dwadzieścia minut odbędzie się jakiś spektakl. „Hip-Hop Theatre: Dreamscape”. Błazen wszedł do środka i zaczął rozglądać się zagubiony, aż zagadał do niego mężczyzna stojący przy stoliku w przejściu do drugiej części budynku.
- Pan na spektakl?
- Hm… A ile to kosztuje?
- Dziesięć złotych.
Tego Błazen się nie spodziewał. „Tylko dziesięć złotych?” Poczuł solidarność wobec tych nieznajomych artystów, którzy w jego wyobrażeniu musieli ledwo wiązać koniec z końcem - więc sięgnął do portfela. Następnie skierowano go schodami w górę. Trafił na korytarz ozdobiony obrazami sugerującymi, iż malował je ktoś niedoświadczony. Po lewej na ławkach wypoczywali czarnoskórzy mężczyźni, a po prawej rozmawiały dwie białe kobiety. Błazen znowu poczuł się zagubiony, aż jedna z kobiet do niego podeszła.
- Mogę w czymś pomóc? – promieniowała uśmiechem radościoaktywnym.
- Tak… Gdzie odbędzie się spektakl? – ledwie zapytał z onieśmielenia.
- Tam za dużymi drzwiami. Można już wchodzić do środka.
- Dziękuję.
Sala wyglądała typowo, czyli scena z kurtyną i rzędy foteli pnące się pod wysoki sufit. „Tak jak myślałem, pusto”. Błazen wspiął się do trzeciego rzędu i usiadł w samym środku tak, aby móc patrzeć przed siebie przy oglądaniu spektaklu. Z ulgą poczuł, że pomieszczenie miało włączoną klimatyzację. Dopiero po jakimś czasie zaczęli pojawiać się inni ludzie, ale w sumie cała publiczność liczyła co najwyżej piętnaście osób. Ciemnoskóry reżyser wyszedł przed scenę i powitał wszystkich po angielsku, a tłumacz powtarzał po nim po polsku.
Przedstawienie zaczęło się od piętnastominutowego prequelu sztuki o niewidzialnym człowieku, czy też „Wielkiej Stopie”. W tle wyświetlano coś w rodzaju teledysku, a na scenie młody czarny chłopak o obfitej fryzurze wyrażał emocje puszczanej muzyki poprzez osobliwy taniec.
Później gwóźdź programu zaczął się od kobiety i mężczyzny wchodzących na scenę i siadających na krzesłach. Najpierw  puszczono złą piosenkę, ale już po sekundzie została wyłączona. Aktorzy nie drgnęli, zachowując profesjonalizm. Gdy zaczęła się właściwa muzyka, Błazen zatonął w sztuce łączącej aktorstwo, taniec, śpiew, rap i beatboxing. Choć wiele momentów rozbawiało, to całość miała być dramatyczna. Niestety, mimo całkowitego skupienia się na przedstawianej opowieści, Błazen rzadko odczuwał jakieś głębsze emocje. Może to przez niskobudżetowość przedstawienia, może przez tańczących i śmiejących się ludzi na widowni, a może przez jakąś osobistą niewrażliwość. „Cóż… Przynajmniej widać, że się starają”, pomyślał sobie.
Nad sceną wyświetlano polskie tłumaczenie całej sztuki. Czasami Błazen zerkał tam z ciekawości, ale ani nie było to wierne tłumaczenie, ani nie wyświetlano go tak, aby móc widzieć aktorów podczas czytania. Niemniej jednak Błazen uznał ten pomysł za coś wartego dopracowania.
Chociaż sztuka traktowała o agresji amerykańskiej policji wobec Afroamerykanów to Błazen potrafił odebrać to z empatią. „Ciekawe czy to przypadek, czy może specjalnie przyjechali z tą sztuką do Polski. Czyżby wieść o naszych niekompetentnych policjantach zawędrowała tak daleko?”
Na koniec reżyser zachęcił publiczność do zadawania pytań jemu i aktorom. Dzięki temu Błazen dowiedział się, że chłopak z pierwszego występu to syn reżysera, kobieta to jego uczennica, czy coś w tym stylu, a mężczyzna został wyhaczony na jakimś swoim beatboxowym występie. Było już trochę późno i Błaznowi chciało się spać, więc większość pytań i odpowiedzi wylatywała mu drugim uchem. Sam się nie udzielał. Zaciekawiła go tylko wypowiedź jakiegoś starszego pana siedzącego za nim. („Więc to on śmiał mi się za plecami, nawet w dramatycznych momentach…” – pomyślał). Staruszek nie miał pytania, tylko połamaną angielszczyzną opowiedział o tym, jak to kiedyś podróżował po świecie i przez kilka lat mieszkał w Nigerii. Niewiele Nigeria ma wspólnego z Ameryką, ale reżyser był wyrozumiały i cały czas się uśmiechał. Nawet wtedy, gdy staruszek z aprobatą oznajmił, iż oni, jako czarni ludzie, śpiew i taniec mają we krwi. Z jednej strony zabrzmiało to trochę nie na miejscu, ale oczywistym było, że nie kierowały nim żadne złe intencje. Błazen odetchnął z ulgą, gdy reżyser i aktorzy wykazali się pełną dyplomacją potakując mu z uśmiechem do samego końca.
Ogólnie Błazen był zadowolony z wydania tych dziesięciu złotych. Tak ciepłej, rodzinnej atmosfery nie sposób doświadczyć na „wielkich” przedstawieniach. Przed wyjściem Błazen poświęcił dodatkowe minuty na krótkie rozmowy z artystami. Pogratulował im, pochwalił, wyraził swoje przemyślenia.
Od chłopaka z czupryną kupił płytę i poprosił o złożenie autografu na okładce. „Kto wie, może kiedyś będzie można się tym chwalić. Chłopak ma talent.” Ponoć jego pseudonim artystyczny to Sasquage, chociaż płyta i okładka były tak artystyczne, że nie pozwoliły sobie na werbalne wyrażenie tego imienia w sposób widoczny. Całość wyraźnie nawiązywała do jego spektaklu, „Sasquage: Legend of An Invisible Man” (Wielka Stopa: Legenda Niewidzialnego Człowieka). Błaznowi podobało się to, że na płycie było rozmazane zdjęcie z Sasquagem odwróconym plecami, a po wyjęciu płyty widziało się pod spodem to samo zdjęcie, ale już bez niego, tylko z jedyną bezpośrednią manifestacją pseudonimu artysty obecną na całości tego małego, ambitnego dzieła.
Z męskim aktorem Błazen odbył nietypową rozmowę, ponieważ był to człowiek bardzo wylewny i chętnie opowiadał o swoich prywatnych sprawach, przez co wcześniej jakaś kobieta myślała, że ją podrywa. Na pożegnanie przytulił Błazna w zupełnie platoniczny sposób, a później od razu wdał się w równie uczuciową rozmowę z następną zainteresowaną osobą. Z tej rozmowy Błazen wyniósł głównie to, że amerykańskich hip-hopowych artystów boli stereotyp o braku walorów artystycznych w ich muzyce, przez co wiele osób przychodzących na taki spektakl spodziewa się czegoś w rodzaju „biby”. Przez co wiele z nich w ogóle nie przychodzi.
- Faktycznie, częściej promowane są gangsterskie utwory w otoczce seksistowskich teledysków – opowiadał Kotu w drodze powrotnej do obozu. Pogoda zdążyła złagodnieć i była szansa, że spanie w namiocie nie okaże się torturą.
- Miau? – zauważył Kot.
- Hm… Coś w tym jest. Wszystkie te „główne” gatunki muzyczne mają mniej więcej taki sam stereotyp. A nawet w teatrze, wiele „poważnych” spektakli jest o wiele bardziej niecenzuralna niż to, co dzisiaj zobaczyłem.
- Miau…
- Tak, Kocie, nie ma to jak generalizacja. Każdy metal jest satanistyczny, każdy pop plastikowy, każdy rap gangsterski, a każdy wysokobudżetowy spektakl to wielkie dzieło sztuki. Nawet jeśli aktorzy paradują z genitaliami na widoku. Dlaczego nadzy aktorzy w teatrach są podziwiani, a skąpo ubrane aktorki w teledyskach budzą oburzenie?   
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 19 czerwca 2016

Terror w imię antyterroru.

                Silny wiatr z deszczem zmusił Błazna do skrycia się w najbliższym budynku, który okazał się kawiarenką internetową. Ponieważ zwykłe kawiarenki internetowe już dawno wymarły z powodu powszechności Internetu, ta konkretna kładła nacisk na słowo „kawiarenka”. Błazen usiadł przy stoliku, wziął menu, zamówił kawę, ciastko i zarezerwował pół godziny z nadzieją, że tyle czasu potrzeba, aby deszcz się uspokoił. Dostał wtedy laptopa.
„Co by tu porobić”, myślał sobie patrząc w ekran. Po pięciu minutach, w ciągu których przyniesiono mu jego zamówienie, postanowił poprzeglądać recenzje filmów. Błazen też jest tylko człowiekiem, więc zaintrygował go skandalicznie brzmiący tytuł „Zgwałcona Miss Świata”. Kliknął i… „Ta strona została zablokowana na mocy ustawy o działaniach antyterrorystycznych!” – głosił duży napis, a pod spodem mniejszy dodawał: „Na razie to tylko akcja ostrzegająca o niebezpiecznych skutkach przyjętej właśnie ustawy.” Pod spodem były dwa przyciski. Pierwszy mówił „Dowiedz się więcej i wyraź swój sprzeciw!”, a drugi „Powrót do witryny”. Błazen miał już oczy jak pięć złotych. Kliknął pierwszy przycisk, przeczytał czyjś apel do prezydenta, a później w nowej karcie zaczął szukać więcej informacji, całkiem zapominając o filmie.
„Cóż to za kolejna podejrzana ustawa?” myślał sobie czytając jej treść. Będąc podróżnym błaznem nie zawsze jest się na bieżąco z takimi nowinkami. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent mijanych plakatów, ulotek i billboardów traktuje o jakichś produktach, które chce się wcisnąć jak największej ilości osób, a jeden procent to nieobiektywna propaganda. Tego dnia jak nigdy wcześniej Błazen odczuł, że ważne informacje są tylko dla tych, którzy mają możliwość regularnego szukania ich na własną rękę.  Wydrukował sobie cały dokument, za co musiał dopłacić, po czym z ulgą zauważył, iż wiatr rozdmuchał już większość deszczowych chmur. Dopił więc kawę i wyszedł, gdy tylko skończyła mu się ostatnia zarezerwowana minuta.  
- Miau – zagadał Kot pojawiając się znikąd.
- Nie zmokłeś? – Błazen zbadał Kota wzrokiem.
- Miau.
- To dobrze. Chodźmy do parku.
Jak powiedział tak zrobili. Usiedli wtedy na ławce przy najbardziej ruchliwej ścieżce i Błazen wyciągnął przed siebie wydrukowaną ustawę antyterrorystyczną. Niczego nie mówił, aby nie zostać uznanym za miejskiego podburzacza tłumów i nie rozpocząć nielegalnego zgromadzenia, ale kierował ten dokument w kierunku każdej przechodzącej osoby tak, aby zdobyć jej zainteresowanie. W ciągu godziny zainteresował się tylko jeden młody mężczyzna.
- No i co? – zapytał popijając z puszki napój gazowany.
- Ja tu tylko upubliczniam – odparł Błazen uprzejmie.
- Więc pan nie chce, aby nas chroniono przed terrorystami? – nadal popijał.
- Osobiście uważam, że ta ustawa w tej formie to kolejna luka wpuszczająca reżim do naszego społeczeństwa.
- I dobrze! – siorbnął. - Niech ucisną tych turbanów!
- Myślę, że nakrycie głowy nie będzie tutaj żadnym wyznacznikiem…
- Więc pan ich wspiera! – przerwał mu. – A idź pan w cholerę! – splunął na chodnik przy Błaźnie i sam odszedł w cholerę, dwa metry dalej rzucając puszkę w mijany krzak.
Błazen złożył dokumenty w kostkę i schował je do kieszeni. Rozpoczął proces myślowy, który doprowadził go do zatrważających wniosków.
- Kocie?
- Miau? – Kot siedział obok.
- Właśnie czuję się tak, jakby zastosowano wobec mnie taką dziurawą ustawę. Chciałem tylko powiedzieć coś z dalszego punktu widzenia, ale od razu wyciągnięto takie wnioski, jakie po prostu chciano wyciągnąć.
- Miau…?
- No niby nic takiego, ale wyobraź sobie, że miałoby to miejsce w Internecie. Kto wie co by wtedy stwierdzono i jakie podjęto działania. Lubię wierzyć, że poważne figury różnią się od zwykłych obywateli, ale tak naprawdę jeszcze nic mnie o tym nie zapewniło.
Nie chciał zabrzmieć tandetnie, więc resztę opinii pomyślał sobie tylko: „To trochę jak ta dzisiejsza pogoda. Wiatr sprząta z nieba chmury deszczowe roznosząc przy tym ziąb dla wszystkich bez wyjątku.” 
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 12 czerwca 2016

Korea w Polsce? Wódka to nie soju.

                „Cóż za tajemnicza pogoda”, pomyślał sobie Błazen patrząc na zmienną pogodę. Trochę słońca, trochę chmur - czyli wisząca groźba upału lub ulewy. Będąc podróżnym błaznem trudno jest nie zwracać uwagi na takie rzeczy, ale jednocześnie nie ma to większego znaczenia, bo tak czy inaczej trzeba podróżować. Tym razem Błazen, pokierowany przypadkowo znalezionym plakatem, poszedł na festiwal.  Zarabia na życie błaznowaniem, więc miejsca zgromadzeń ludzi dają mu możliwość znalezienia okazji zarobkowych. „Korea Festival 2016”, mówił plakat.
- Chyba jesteśmy na miejscu, ale jeszcze nikogo nie ma – powiedział Błazen rozglądając się po placu.
- Miau.
- Tak? No dobrze, to Ty idź. Spotkamy się później.
Rozeszli się. Kot pobiegł do parku i wdrapał się na drzewo, a Błazen ruszył w kierunku sceny po środku placu. Właśnie jacyś młodzi ludzie ćwiczyli tam przed występem taekwondo.  Przed sceną ustawiono sporo krzeseł, po środku zostawiając przejście. Błazen usiadł na jednym z nich i poczuł, że było ogrzane przez promienie słoneczne. „Ale co jeśli spadnie deszcz?”, zastanowił się, ponieważ były to miękkie krzesła nie przystosowane do takich warunków pogodowych. „Oby nie spadł”.
Gdy ludzie na scenie skończyli próbę, Błazen poszedł pozwiedzać stoiska rozstawione po prawej i po lewej stronie placu. Były tam już nawet malutkie grupki ludzi. Najpierw Błazen poszedł po odbitkę z drzeworytu, później napisano na niej jego imię (Błazen) po Koreańsku, a następnie zdecydował się na zabawę w ozdabianie wachlarza. Niestety do dyspozycji miał tylko kredki i wycinanki. Narysował coś kredkami. Później kupił jakiś koreański kosmetyk z nadzieją, że podreperuje jego skórę sfatygowaną koczowniczym trybem życia. Przy następnym stoisku spodobały mu się jakieś zdobione pudełka, ale ich ceny sięgały nawet trzystu pięćdziesięciu złotych. Przyjmowano tylko gotówkę, a w okolicy jakoś nie rzucał się w oczy żaden bankomat. "Czy ktoś w ogóle przynosi takie pieniądze na tego rodzaju imprezy?" Kupił więc tylko breloczek za pięć złotych, a następnie po drugiej stronie placu zafundował sobie trochę koreańskiego jedzenia.
                Powoli zaczęło robić się coraz bardziej tłumnie, a na scenie pojawiły się pierwsze oznaki zorganizowania tej imprezy. Błazen cieszył się, że przyszedł tu wcześniej, bo teraz do każdego stoiska prowadziły wielkie kolejki. Ustał w jednej z nich, aby dowiedzieć się, że większości lodów już nie ma. Miał nadzieję na zielonego loda, którego widział u przechodzącej obok osoby, ale z braku wyboru kupił sobie fasolowego loda w wafelku o kształcie ryby. Po placu krążył koreański fotograf i Błaznowi zdawało się, że jest jego ulubionym celem, bo często zauważał jak robi mu zdjęcia. „Może u nich w Korei nie ma takich błaznów?”
Występy nie zrobiły na Błaźnie szczególnego wrażenia i nie wydały mu się w żaden sposób egzotyczne. Jakieś bębny, cymbały, sztuki walki, przemówienia, taniec… Spodobało mu się tylko coś, co w jego opinii było skeczem komików, a w opinii prowadzącego nowatorskim występem kuchenno-muzyczno-komediowo-dramatycznym, ponoć słynnym na światową skalę. Koreańczycy przebrani za kucharzy w zabawny sposób narobili hałasu i bałaganu. Akurat wtedy zniknęły wszystkie chmury i słońce wisząc centralnie nad sceną raziło wszystkich w oczy, więc Błazen przez cały występ trzymał dłoń nad czołem żałując, że tylko osoby siedzące na krzesłach dostały festiwalowe czapki z daszkiem.
Kiedy na scenie zostały już tylko pocięte warzywa rozpoczęło się losowanie nagród. Błazen również brał udział w tej loterii, więc ustał sobie na uboczu z karteczką o numerze sześćset i nasłuchiwał czy zostanie wyczytany. Nagle usłyszał lewym uchem jak ktoś mówi. Odwrócił się i zobaczył Koreankę. Chwilę to trwało, nim Błazen przetłumaczył sobie jej koreański akcent na język angielski.
- Byłeś na degustacji koreańskiego jedzenia? – zapytała.
- Tak.
- Co najbardziej ci smakowało?
- Trudno powiedzieć… - zamyślił się na chwilę próbując przypomnieć sobie czy którakolwiek z tych potraw w jakiś sposób go zaskoczyła.
- Bierzesz udział w losowaniu? – zmieniła temat wyraźnie chcąc podtrzymać rozmowę.
- Tak.
- Ja też.
Ogólnie Koreanka była bardzo miła i chciała się zaprzyjaźnić. Okazało się, że była ona jedną z osób serwującą jedzenie do degustowania i to tam pierwszy raz zobaczyła Błazna. Zaprosiła go na „k-pop party”, które miało odbyć się po festiwalu w jakimś klubie, w ramach after party. Błazen, zaintrygowany tym jak wyobraził sobie taką imprezę, zgodził się i akurat wtedy losowanie dobiegło końca. Oboje niczego nie wygrali.
Na koniec wyświetlono film pod tytułem „Jak ukraść psa”. Koreanka poszła już wtedy do domu przygotować się na imprezę. Błazen usiadł sobie wygodnie wraz z garstką ludzi, która też postanowiła zostać na tę ostatnią atrakcję. Nadal trzymał dłoń nad czołem. Film był bardzo odpowiedni jak na taką okazję, bo koreański, a poza tym familijny, czyli dla widzów w każdym wieku. W tym czasie stoiska powoli znikały i na koniec filmu nie zostało już chyba nic. Prowadzący podziękował i się pożegnał. Błazen wrócił do swojego obozu nakarmić Kota. Koreanka wiedziała, że trochę się spóźni.
- Miau? – zapytał Kot zanim zaczął jeść.
- Zostałem zaproszony na koreańską imprezę – odpowiedział Błazen krzątając się wokół namiotu.
- Miau?
- Nie wiem kiedy wrócę. Pilnuj obozu.
                Gdy Błazen wszedł do klubu impreza była już rozkręcona. Ludzie tańczyli z rękoma w górze do koreańskiej muzyki, która brzmiała trochę jak Smerfne Hity.
- Kocham Polskę! - krzyknął ktoś w tłumie.
Na stoliku Koreanki stał pojemnik z lodem, cytrynami i limonkami, a obok sok pomarańczowy i wódka zawierająca czterdzieści osiem procent alkoholu. Oprócz niej siedziały tam jeszcze dwie koreańskie i dwie polskie osoby, ale na Błazna uwagę zwracała głównie tylko ta jedna Koreanka. Zaoferowała mu wódkę.
- Ja nie piję – poinformował. Dostał więc sok. Było miłą niespodzianką to, że jego abstynencja nie wywołała szoku, śmiechu, irytacji ani żadnej innej skrajnej emocji. Dzięki temu od razu poczuł, iż mimo tej wódki to jednak nie jest polska impreza. Niestety, wskazywał na to również brak jedzenia. Może to tylko wynik słabej organizacji, a może braku wiedzy na temat tak silnych napitków, a może jednego i drugiego. "Po imprezie pod szyldem kraju słynącego z zamiłowania do jedzenia spodziewałem się tutaj uczty." Lekko zawiedziony Błazen patrzył więc, jak wszyscy piją wódkę z sokiem. Kiedyś słyszał, że w Korei za wódkę robi soju, a na festiwalu widział stoisko z takimi napitkami i etykietka tamtejszego soju głosiła, iż zawiera ono osiemnaście procent alkoholu. Ponoć to jedno ze słabszych. „Może oni myślą, że to wcale nie może być mocniejsze od ich soju? Czy naprawdę zamierzają zagryzać to tylko kostkami lodu?” 
- Jeśli nie będziecie jeść przy tym alkoholu to czeka was bardzo mocny kac! – wykrzyczał Błazen w ucho Koreanki, do czego zmusiła go zbyt głośna muzyka.
- Ale tutaj nie ma jedzenia! – zaśmiała mu się głośno do ucha w odpowiedzi.
I tak krzyczeli sobie do uszu na różne tematy, a ona, jak i wszyscy pozostali oprócz Błazna, robiła się coraz bardziej pijana. Po północy u wielu osób pojawiły się pierwsze objawy zatrucia alkoholowego.
„Chyba pora się stąd zmywać”, pomyślał sobie Błazen, kiedy Koreanka trzeci raz opowiedziała mu tę samą historyjkę.
- Nienawidzę Polski! – krzyknął w tle jakiś wymiotujący głos. 
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 5 czerwca 2016

Zupy z dzieci, smalce z psów.

                Jednym z przyjemniejszych sposobów na wypoczynek w słoneczne dni jest czytanie książki na świeżym powietrzu.  Najlepiej jeszcze, gdy odbywa się to na łonie natury, a nie oszukańczo na balkonie.  W namiocie Błazna na szczęście nie ma balkonu, natomiast migrował akurat przez duże miasto i rzeczą najbliższą łonu natury był tutaj park. Chociaż książka została wydana tak dawno, że od tamtego czasu jej kartki zdążyły mocno pożółknąć, to Błazen i tak usiadł w cieniu drzewa, na wypadek gdyby jednak taki kolor papieru również potrafił odbijać promienie słoneczne i tym sposobem razić w oczy. „Sztuki i czary miłosne czyli tajemnicze siły w miłości”głosił tytuł. I nie żeby Błazna interesowały czary, zwłaszcza miłosne, ale bardzo lubił czytać książki, które w poważny sposób opisywały rzeczy dla niego dziwne – a najwięcej takich zapisków odnajdywał w dziełach sprzed prawie stu lat, gdy nawet język polski w jego opinii wyglądał dziwnie. Poprzednia lektura Błazna traktowała o zasadach higieny osobistej, nakazując między innymi pełną kąpiel tylko raz w miesiącu, a menstruację nazywając „perjodem”, co być może było wówczas modnym zapożyczeniem z języka obcego… Kto wie. Błazen nie wiedział i nie miał ochoty się dowiadywać. Dziś interesowały go już tylko czary miłosne, które w odległych czasach były traktowane całkiem poważnie.
- Teraz już nikt nie wierzy w takie zabobony – mruknął Błazen nie odrywając spojrzenia od książki.
- Miau… - odpowiedział Kot sennym głosem, po czym zamknął oczy.
Następne pół godziny zawierało wyłącznie błogi spokój, dzięki czemu Błazen nauczył się o zakopywaniu monety w progu ukochanej osoby, lepieniu jej woskowej podobizny, podrzucaniu jej suszonych sproszkowanych ptasich serc i żabich głów lub języków, kładzeniu jej „djamentu” na głowę,  przepoławianiu żabich szkieletów objedzonych przez mrówki z myślą o niej, potajemnym pisaniu na jabłkach dla niej przeznaczonych, chodzeniu boso wokół jej domu o północy…
- Ach! – krzyknęła nagle jakaś gustownie ubrana kobieta potykając się o nogi Błazna i padając na trawę. Upadła też jej wielka torba, z której następnie wytoczyło się osiem dużych słoików.
- Ojej! – przestraszył się Błazen odkładając książkę. – Czy nic pani nie jest?! – rzucił się na ratunek.
- Nie, nie… Zupełnie pana nie widziałam pod tym drzewem… - pokiwała głową. – Och, mój smalec! – przypomniała sobie nagle i popędziła na czworaka w kierunku słoików. Od razu zaczęła sprawdzać czy nie są pęknięte lub otwarte. Błazen pomógł.
- Chyba nic się nie stało – stwierdził.
- Całe szczęście… - westchnęła kobieta i zabrała się za pakowanie słoików z powrotem do torby.
- Na szczęście to tylko smalec – zaśmiał się Błazen podając jej słoiki.
- To nie jest zwykły smalec – odparła poważnym tonem.
Błazen zastygł na chwilę, zdziwiony, a następnie zaczął oglądać zawartość jednego ze słoików.
- Wygląda całkiem normalnie – stwierdził. – Jest jakiś ekologiczny?
Nieznajoma rozejrzała się czujnie, a później popatrzyła na Błazna z plotkarskim błyskiem w oczach i ściszając głos powiedziała:
- To smalec z psów.
Zapadła cisza. Chyba nawet ptaki przestały śpiewać. Błazen przetwarzał nową informację decydując jak powinien zareagować.
- Hahaha! – zareagował w końcu. – Takiego żartu jeszcze nie słyszałem!
- To nie żart – wytarła mu uśmiech z twarzy. – Wiedza o wszechstronnych dobroczynnych właściwościach psiego smalcu jest przekazywana w mojej rodzinie od pokoleń. I to wcale nie jest rzadka praktyka, po prostu nie mówi się o tym głośno, ale widzę po pańskiej książce, że ma pan nieco bardziej otwarty umysł. Powinien pan kiedyś sam spróbować tego smalcu, naprawdę jest dobry na wszystko – zapakowała ostatni słoik i wstała. – Miłego dnia – dodała przed odejściem, zostawiając Błazna skołowanego jak rondo.
Kot zaczął wąchać miejsce, w którym leżał jeden ze słoików. Błazen nadal nic nie mówił i patrzył gdzieś w dal. Ocucił go dopiero nagły powiew wiatru.
- Brrr… - zadrżał i potrząsnął głową. – Kocie?
- Miau?
- Ludzie jednak nadal wierzą w zabobony. Całe szczęście, że nie jesteś czarny... Ale na wszelki wypadek i tak miej się na baczności. No i może ostrzegajmy psy.
- Miau…
- Znowu doświadczam uczucia odrealnienia… - westchnął patrząc na swoją książkę.
Przez kilka minut siedzieli zamyśleni. Kot zastanawiał się czy powinien przejść na dietę, aby nie kusić wielbicieli kociego smalcu, jeśli takowi istnieją. Błazen natomiast przypomniał sobie o legendzie głoszącej, że „wszechstronne dobroczynne właściwości” mają mieć również ludzkie płody i noworodki, stosowane zarówno zewnętrznie w postaci kosmetyków, jak i poprzez spożycie. Wcześniej śmiał się, że takie praktyki wymarły wraz z narodzinami powszechnej edukacji („Byle jaka, ale jednak” – zwykł o niej myśleć) i rozwojowi pojęcia „moralności”, ale dzisiaj był już gotów uwierzyć we wszystko.
Ponownie spojrzał na żółtą książkę, która nagle zaczęła wydawać mu się wcale nie aż tak żółta…
- Kocie… Czy my cofnęliśmy się w czasie o kilkaset lat?
 
(Jeśli widzisz przy tym wpisie datę „4 czerwca” zamiast „5 czerwca”
to chyba dlatego, że jakiś zaspany władca blogspotowego kalendarza
nadal nie uznaje szóstej rano za początek nowego dnia).
Miłego absurdu,
Błazen Podróżny