niedziela, 27 listopada 2016

Srulti-pulti-multi-kulti, zeznanie drugie.

                Błazen postanowił zbadać miasteczko uchodzące w Anglii za najbrzydsze: Wolverhampton. Tym razem nie mógł rozstawiać namiotu w dziczy i wędrować beztrosko, ponieważ - jak się dowiedział – najdzikszą dzicz mają tutaj w mieście i nie było to bezpieczne. Osiedlił się zatem tymczasowo w domku, który miał dzielić z kilkoma współlokatorami. Często wyprowadzali się i byli zastępowani następnymi, zatem trudno opisać dokładny skład mieszkańców. Na chwilę obecną Błazen wiedział, aby spodziewać się towarzystwa młodego chłopaczka z Włoch, starszego chłopaka z Łotwy, jeszcze starszego mężczyzny z Węgier oraz młodej dziewczyny z Irlandii.
- Może to i dobrze, Kocie. W ten sposób kogoś już tutaj znamy i może zdobędziemy więcej doświadczeń – mówił Błazen rozstawiając namiot w wynajętym przez nich pokoju, bo jak głosi popularne kłamstwo: Starego psa nowych sztuczek nie nauczysz.
- Miau – odparł Kot ścieląc sobie łóżko obok namiotu.
                Kilka minut drogi pieszo od domu znajdował się duży, zadbany park. Prawdopodobnie jedyne miejsce w mieście, które nie wymagało remontu i nie zasypywały go kłęby śmieci. Akurat gdy Błazen się wprowadził usłyszał w domu opowieść, że poprzedniego dnia wczesnym wieczorem, tuż przed zamknięciem parku, ktoś został tam zabity nożem.
- Hm, może zwiedzimy park innym razem, Kocie.
- Miau?
- Tutaj paralizator nie jest legalny.
- Miau?! Prr… Miau?
- Gaz pieprzowy też nie jest tutaj legalny.
- Miaaau?! Miau?! Prr… Miau?
- Noże również nie są tu legalne. Oprócz małego scyzoryka, ale tym nawet puszki nie umiem otworzyć. No i Kocie, pewnie źle by się skończyło dźgnięcie kogoś w samoobronie. Nawet nie wiem jak i gdzie dźgnąć, aby bez zadania poważnych obrażeń uniemożliwić mu kontratak, więc skończyłoby się walką na noże, czy coś… Jeśli to przeżyjemy to wszyscy trafimy do więzienia. On (lub oni) i ja za walkę, a Ty za współudział biernego obserwatora.
- Miau?!
- Nie wpadajmy w panikę, na pewno nie jest aż tak niebezpiecznie.
Kiedy już się rozpakowali i zadomowili, wyszli do salonu socjalizować się ze współlokatorami, bo wcześniej ich na to zaproszono. Na kanapie, oglądając telewizję, Irlandka jadła jakąś odgrzewaną mrożonkę. Obok Łotysz z Węgrem pili polskie piwo i gawędzili. Włoch w kuchni gotował spaghetti.
Błazen usiadł na fotelu. Kot położył się na oparciu za jego głową. Panowie rozpoczęli z nimi ożywioną rozmowę, z której udało się dowiedzieć, że Węgier mieszka w tym kraju już dziesięć lat, zajmując się prostymi pracami i ma tu jedną przyjaciółkę z Węgier, ale już od dawna wcale nie są razem, naprawdę. Z kolei Łotysz rezyduje tu od trzech lat na wyższych stanowiskach i zamierza niedługo wyprowadzić się do własnego domu, aby móc sprowadzić tu swoją żonę i małe dziecko. Irlandka co jakiś czas odrywając się od telewizora dorzucała swoje trzy pensy, z czego wyciekło głównie to, iż jest pielęgniarką. Włoch występując czasem z kuchni opowiedział, że jest tu od roku, a wcześniej miał dziewczynę Polkę.
Błazen opowiedział o byciu błaznem, a Kot o byciu kotem.
- Może pójdziemy po więcej piwa? – zaproponował Węgier w kierunku Łotysza. – Przy okazji zobaczysz gdzie są sklepy w okolicy – dodał patrząc na Błazna.
No i poszli. Uliczki były wąskie i na obu brzegach zastawione pojazdami tak, że dwa samochody raczej nie miałyby szansy się wyminąć, choć droga służyła do jazdy w obu kierunkach. W okolicy, póki co, Błazen widział tylko arabów i hindusów. Odróżniał ich głównie po strojach, które w żadnym opisanym stuleciu nie zaliczały się do europejskich. Dopiero gdy wyszli na chodnik przy większej i bardziej ruchliwej ulicy, Błazen zaczął widzieć również czarnych i białych ludzi. Pojawiły się też większe ilości śmieci, a gdzie okiem sięgnąć żadnego kosza, więc z jednej strony Błazen rozumiał przyczynę, a z drugiej nadal nie był w stanie usprawiedliwić skutku.
Ominęli drogerię, sklep komputerowy, kwiaciarnię i monopolowy. Węgier wytłumaczył, że idą do sklepu polskiego, bo tam te piwa, na których im zależy, powinny mieć większą szansę na bycie oryginalnym produktem.
Poczekali chwilę na zielone światło i przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie wokół parkingu rozciągały się knajpki i sklepiki. Wstąpili do Delikatesów, gdzie Węgier poszedł od razu do alkoholi, a Łotysz po drodze zatrzymał się jeszcze przy chlebach.
Kot ucieszony spoglądał na kiełbasy, Błazen zastanawiał się dlaczego pół sklepu zajmują konserwy i herbaty.
- Zawsze kupuję tutaj ten chleb – powiedział Łotysz biorąc do ręki „Chleb Litewski” o kolorze czekoladowym, czyli pewnie farbowany jakimś karmelem. Poza tym taki chleb wyróżnia się chyba głównie dodatkiem kminku, a przynajmniej dla osób z Polski i okolic, bo dla większości Anglików każde pieczywo dostępne w tym sklepie to jakiś dziwny egzotyczny wynalazek. Z obserwacji Błazna wynika, iż klasyczne angielskie pieczywo to chleby tostowe, które on nazywa „poduszkowcami”, gdyż są wielkie i przesadnie miękkie. Poza tym znalezienie takiego, w którym nie ma cukru i chemii to raczej misja niewykonalna. Ucieszył się zatem, iż w okolicy może kupić coś, co jest bliżej normy według jego standardów. Pogrzebał w dostępnych chlebach i wziął sobie jeden nie zawierający drożdży. Później dołączył do Węgra, aby jednym uchem słuchać co ma do powiedzenia o piwach, a w głowie skupiać się głównie na przemyśleniach dotyczących „asymilacji” i „wzbogacania kultury”. Patrzył na te chleby, piwa i kiełbasy…
„Kupując to wszystko wcale się tu nie asymiluję”, myślał. „W sumie to nawet nie chcę. Mam zupełnie inną definicję normy w bardzo wielu kwestiach. Chleb to nie poduszka. Ale, oczywiście, nie będę nikomu dyktować swoich zasad. Jednak nie dostosuję się też do cudzych. Więc w sumie… Od hindusa w barwnych szatach różnię się tym, że po mnie braku asymilacji na pierwszy rzut oka nie widać.”
- Na pewno nie pijesz? – zapytał przyjacielsko Węgier ładując butelki do koszyka.
- Tak, na pewno – odparł Błazen uprzejmie.
- A Ty, Kocie? – zapytał tak samo przyjacielsko co poprzednio.
- Miau – odparł Kot kierując wzrok na jeden z dostępnych napitków.
- Dobra, będzie jedno ciemne – uśmiechnął się Węgier ładując do koszyka piwo wybrane przez Kota.
Ekspedientka była Polką i na początku z góry założyła, że klienci są jej rodakami, więc za pierwszym razem odezwała się po polsku. Poprawiła się dopiero po nie uzyskaniu odpowiedzi. 
                Gdy wyszli ze sklepu zaczepił ich wysoki, wychudzony czarnoskóry mężczyzna prosząc o drobne. Błazen ma swoje zasady i bez względu na to czym próbują go przekonać, on nie daje pieniędzy żebrakom i koniec. Nie zamierzał więc uczynić wyjątku i w tym przypadku, ale Łotysz o tym nie wiedział, zatem uprzedził Błazna:
- Nic mu nie dawaj, to narkoman. – Wszyscy czworo zignorowali żebraka i poszli w swoją stronę, a po kilku metrach Łotysz mówił dalej. - Sporo ich tu ogólnie, a ten akurat ciągle kręci się przy tych sklepikach. Jak kiedyś jakiś inny poprosi cię o pieniądze to jego też zignoruj. Narkomani.
Błazen bez słowa pokiwał głową, zdumiony, powoli obracając twarz w kierunku podłoża. Akurat tego nawet nie podejrzewał. Jeśli widział wcześniej narkomana na żywo to nie pamięta lub był tego świadom, więc czuł się teraz tak, jakby zobaczył jakiegoś pierwszy raz w życiu. Rzucił okiem na Kota i otrzymał porozumiewawcze odwzajemnienie spojrzenia.
- No tak, to ma sens – odezwał się po chwili, podnosząc głowę tak nagle, że jego czapka zadzwoniła głośno tak, jakby wiwatowała nadejściu nowej myśli. – Socjalizm jest tu tak zaawansowany, że pewnie nawet alkoholik znalazłby coś dla siebie. Narkomania brzmi jak wystarczająco głębokie dno, aby nie dostać w tym kraju drabiny.
Węgier i Łotysz zaśmiali się donośnie, bo to pierwszy raz, gdy mieli do czynienia z błaźnim komentarzem Błazna. Później wszyscy przeszli przez te same pasy co poprzednio i Kot zagadał na jakiś luźny temat, który zainteresował obu towarzyszy, więc Błazen mógł spokojnie się wykluczyć i skupić na dalszym oglądaniu okolicy.
Błazen zajął się rozpakowywaniem zakupów, a Węgier nastawianiem w telewizorze muzyki z JuTuba. W tym czasie Łotysz rozstawiał napitki i przesuwał meble wedle własnej wizji lepszej funkcjonalności na okazję napitkowania. Kot korzystał z tego dla darmowych przejażdżek meblami. Włoch kończył przygotowywanie swojego spaghetti, a Irlandka siedziała na kuchennym blacie i z uśmiechem pisała coś w telefonie.
Na blacie, w bezpiecznej odległości od Irlandki, tuż obok swego zbioru przypraw, Błazen zaczął kroić chleb ciesząc się, że mógł kupić niekrojony. Następnie pokroił trochę kiełbasy i skierował się z tą żywnością do salonu. Tuż za nim ruszył Włoch ze swym włoskim spaghetti na talerzu, a Irlandka dopiero po kilkunastu minutach zauważyła, iż została sama, więc przegapiła polsko-węgierski toast. Nastąpił on w wyniku wyznania Węgra, że u nich w szkole uczy się polskich patriotycznych piosenek i powiedzeń, zarówno w wersji węgierskiej jak i polskiej.
- Polak, Węgier! – zaczął Błazen.
- Dwa bratanki! – odkrzyczał Węgier po polsku.
- I do szabli! – kontynuował Błazen.
- I do szklanki! – zapolszczył Węgier i zagrzmiały ich napitki przy uroczystym uderzeniu. Rzecz jasna trzy, bo również piwo Kota. A Błazen pił czarną chińską herbatę o nazwie „Książę Walii”, wyprodukowaną dla angielskiej firmy z importowanych (z Chin?) składników, zmieszaną i zapakowaną w krajach Unii Europejskiej. „Takie wzbogacanie kultury chyba może być, Anglicy przecież zawsze lubili czarną herbatę”, myślał sobie biorąc łyczka tego międzynarodowego płynu. „Byle nie zabroniono im zalewania tego mlekiem.”
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 20 listopada 2016

Srulti-pulti-multi-kulti, zeznanie pierwsze.

                Pewnego razu Błazen podróżował przez brytyjską ziemię. Bardzo spodobało mu się tam zorganizowanie pociągów. Nawet informacje z dworcowych głośników były głośne i wyraźne, więc nie musiał nadwyrężać uszu, aby je rozumieć. Miał tylko jeden problem: czasami trzeba było rozmawiać z jakimś człowiekiem. W tym tłumie obcokrajowców na Brytyjczyków trafić było niezwykle trudno, ale gdy już się jakiś znalazł…
- Przepraszam panią, bankomat nie wydał mi ani pieniędzy, ani mojej karty – zaczepił Błazen kobietę pracującą w banku.
- Blablabla – odpowiedziała coś niewyraźnie.
- Yy… Czy może pani powtórzyć?
- Blablabla.
Błazen zarejestrował brzmienie tej wypowiedzi i w ogromnym skupieniu zaczął szukać w niej słów.
- Bla… Bla… Bla – powtórzyła w tym czasie powoli, choć nadal sepleniąc. Jednak pomogło, i po kilku kolejnych sekundach zastanowienia Błazen wreszcie to rozszyfrował.
- Ahaa! Rozumiem, dziękuję.
„Iść do stanowiska obok”, westchnął sobie w duchu, wykonując ów polecenie. Tam siedział mężczyzna wyglądający na hindusa.
- Przepraszam pana, bankomat nie wydał mi ani pieniędzy, ani mojej karty.
- Ach! To było teraz? – zapytał z amerykańsko-egzotycznym akcentem.
- Parę minut temu.
- Który to był bankomat?
- Ten tutaj, po prawej.
- Zajmę się tym w tej chwili – powiedział odchodząc od biurka i kierując się w stronę pobliskich drzwi, za którymi Błazen podejrzał ludzi wyglądających na ochroniarzy. Pomieszczenie znajdowało się za ścianą z bankomatami. Nie minęła minuta, gdy mężczyzna wrócił z kartą Błazna w ręku. Następnie, za okazaniem dowodu tożsamości, Błazen odzyskał kartę. Z nieznanych Błaznowi przyczyn pan hindus uścisnął i wygłaskał mu przy tym dłoń w bardzo niezręczny sposób. Spłoszony Błazen uwolnił się, szybko pożegnał i odszedł, aby w innym (na wszelki wypadek) bankomacie upewnić się, że stan jego konta pozostał bez zmian. Później pobrał gotówkę, na której mu zależało i w pośpiechu opuścił bank, odprowadzany nieprzyzwoitym spojrzeniem hindusa.
„Uf, te dziwne małe przygody”, myślał sobie wychodząc z banku.
- O, Kocie, aż tak cię przewiewa? – zapytał widząc Kota z chustą przewiązaną przez głowę i szyję.
- Miau.
- W sumie słusznie. I nigdy nie wiadomo kiedy spadnie deszcz. Zmoknięcie i przewianie to wyjątkowo złe połączenie… – Zaczęli iść w kierunku sklepu. – Kojarzysz mi się trochę z jakąś gwiazdą Hollywoodu. Na krwawe obrzędy też chodzisz? Haha, żartuję. Poczekaj pod drzwiami, zaraz wrócę.
Błazen wszedł do małego sklepiku spożywczego i zaczął rozglądać się za czymś, co dałoby się bezpiecznie wypić. Cukier, fluor, konserwanty… Na szczęście wypatrzył polską wodę. Wziął butelkę i kierując się do kasy wygrzebywał już monety z portfela. Chętnie się ich pozbywał, bo były wielkie i ciężkie.
- Jeden osiemdziesiąt siedem – odparł wesoło sprzedawca po rosyjsku. – Pan rosyjski zna?
- Nie – odpowiedział Błazen po angielsku, wykładając monety.
- Haha! Pan z Czech? Polska? – pytał po prawie-angielsku z twardym rosyjskim akcentem.
- Z Polski – odparł Błazen z uprzejmym uśmiechem. – Do widzenia – powiedział szybko widząc, że sprzedawca ma ochotę dalej gawędzić.
- Do widzenia!
Oboje napili się trochę wody i wyruszyli na dworzec. Na peronie czekał jakiś pociąg.
- Przepraszam, czy to pociąg do Londynu? – zapytał Błazen spacerującego obok pracownika.
- Tabkbhf, brpto pfrtnen – odpowiedział uśmiechnięty sepleniąc, co zdradzało, iż jest z tutejszej mniejszości brytyjskiej.
Błazen pokiwał głową udając, że zrozumiał, a następnie zaczął iść wzdłuż pociągu i rozszyfrowywać to co usłyszał.
- Brzmiało chyba trochę jak „tak, to ten”, prawda? – zapytał Kota.
- Miau – potwierdził.
Dospacerowali w tym czasie do ekranu, z którego wynikało, że to właściwy pociąg. Weszli więc do odpowiedniego wagonu, znaleźli swoje zarezerwowane miejsca, rozsiedli się wygodnie i zaczęli przeglądać śmieciową gazetkę, która leżała zachęcając do prania mózgu na sucho.
                Podróż przebiegła sprawnie i bez komplikacji. Kot zasugerował nabycie karty „Oyster” dla lepszej komunikacji po mieście. Tak też zrobili.
- Ciekawe dlaczego nazywa się „ostryga” – zastanowił się Błazen, gdy byli już w drodze do pierwszego obiektu, jaki pragnęli zwiedzić. „BAPS Shri Swaminarayan Mandir”, hinduska świątynia. Bo gdy zwiedzasz Londyn to tak, jakbyś zwiedzał cały świat.
Pierwsze co pomyślał Błazen na widok świątyni to: „Jestem w Disneylandzie!” Drugiego już nie myślał, po prostu wszedł do środka. Ponoć akurat miała zacząć się jakaś ceremonia, więc podreptał do szatni, gdzie zostawił buty jak wszyscy inni (oprócz Kota) i ruszył wedle otrzymanych instrukcji.
Ceremonię spędził na siedzeniu z Kotem na podłodze wśród innych siedzących na podłodze, i nie rozumieniu o co chodzi. Dopiero później mogli zwiedzić budynek. Szybko natrafili na coś w rodzaju muzeum, gdzie ponoć mieli nauczyć się rozumieć hinduizm. Błazen poprosił o dwa zwykłe bilety, a dostał ulgowe. Przeczytał na nich później, że są dla osób do szesnastego roku życia.
- Aż tak młodo wyglądamy?
- Miau.
Wzruszyli ramionami i weszli do muzeum. Przeważnie sposób przekazywania informacji zwiedzającym był jeden: w ścianach znajdowały się okienka, za którymi nieruchome kukiełki przedstawiały sceny z tekstów umieszczonych w pobliżu ów okienek.  
Informacji i legend był ogrom, jednak Błazen zwrócił szczególną uwagę na jedną scenę: chłopaka niosącego swoich rodziców w tobołkach na ramieniu. Podobno był to silny chłopak imieniem Shravan, a jego rodzice na starość stali się bardzo słabi i całkiem oślepli. Pewnego razu zadeklarowali, że pragną wybrać się  na pielgrzymkę. Taka wyprawa trwałaby wiele miesięcy dla zwykłych ludzi, a co dopiero słabych i ślepych. Wtedy syn wymyślił, że zaniesie ich w takim właśnie tobołku działającym na zasadzie wagi. I zaniósł. A każdy krok przynosił mu specjalne błogosławieństwo. Shravan ma teraz stanowić dobry przykład dla wszystkich dzieci. Choć opowieść ta była wielce nieprawdopodobna, Błazen szczerze się wzruszył.
- Tyle tu pięknych opowieści i wspaniałych ideologii. Więc dlaczego tak wielu hindusów spotykanych w tym kraju to kompletni zboczeńcy i degeneraci? – westchnął ze smutkiem opuszczając świątynię. – A tę broszurkę chyba możemy sobie zatrzymać? – trzymał w dłoni książeczkę zawierającą podsumowanie całej wystawy, jaką właśnie obejrzeli. 
Przed wyjściem zaszli jeszcze do świątynnego sklepiku, gdzie kupili naturalne roślinne mydło i podobno zdrową herbatę.
                Po długim zwiedzaniu miasta Błazen i Kot postanowili zajrzeć też do niewielkiej galerii handlowej, którą akurat mijali. Szli korytarzem, gdy zaczepiła ich kobieta mówiąc, że ma dla nich „prezent”. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić zaciągnęła ich do pobliskiego sklepu i zaczęła reklamować produkt rzekomo złuszczający martwy naskórek. Posmarowała nim nadgarstek Błazna i pocierała to tak długo, aż produkt zaczął się rolować, udając naskórek. Kobieta wyglądała egzotycznie, ale miała wyjątkowo ładny, czysty brytyjski akcent, jak ten który zwykle spotyka się tylko w wielkich produkcjach filmowych. Podobno jeśli kupią ten cudowny kosmetyk to za pół ceny dostaną drugi produkt z tej samej serii, i to właśnie był ów „prezent”. Błazen ocknął się, odmówił i szybko wyszli.  Nie zaszli jednak zbyt daleko, gdy zaczepiła ich kolejna osoba.
- Blabablablabla? – zapytał malutki brodaty facecik w turbanie.
„Ok, to wyjątkowo trudny akcent do rozgryzienia” – powiedział Błazen w myślach, patrząc na Kota.
„Miau” – zgodził się Kot również nie rozumiejąc ani słowa.
- Blablablablabla? – nadal pytał, wyraźnie przypatrując się Kotu. – Bla? Blabla?
- Ach, przepraszam! – podbiegła młoda arabska dziewczyna zawinięta w chustę tak jak Kot. – On nie zna angielskiego – wyjaśniła odciągając mężczyznę od osłupiałego Błazna i Kota.
Trudno powiedzieć kogo wmurowało bardziej, Błazna czy Kota, ale oboje zrozumieli, że Kot właśnie został pomylony z muzułmanką i oczekiwano od niego znajomości arabskiego.
- Kocie, najwyraźniej w tym kraju nie wypada ciepło zawijać się chustką.
- Miau… 
 
(Jeśli widzisz przy tym wpisie datę „19 listopada” zamiast „20 listopada”
to znaczy, że blogspot kontynuuje mieszanie stref czasowych). 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 13 listopada 2016

TVN za kulisami.

                Pewnego razu błazeński telefon odebrał intrygującą wiadomość tekstową.
- Kocie, nie uwierzysz.
- Miau?
- Pamiętasz tamto przesłuchanie do tefałenów? Sprzed kilku miesięcy?
- Miau.
- No to właśnie poinformowali mnie, że szukają ludzików z mniej więcej moimi cechami. Do jakiegoś „serialu kostiumowego”.
- Miau?
- Dodali, że proszą tylko o przemyślane zgłoszenia, więc jeszcze to przemyślę.
Przez kilka kolejnych godzin Błazen zajmując miejsce na swoim ulubionym kocu zajmował się swoimi zajęciami i ogólnie był zajęty, ale co jakiś czas poświęcał chwilę na przemyślenia.
- Co mi szkodzi, może będzie zabawna przygoda – powiedział w końcu i odpisał nadawcy.
Odpowiedź otrzymał po pięciu dniach, gdy zdążył już o tym zapomnieć.
- Zapraszają mnie na przymiarkę stroju na jutro. Czy oni są niepoważni? Mam już inne plany.
- Miau?
- No spróbuję, zobaczymy…
Zalecono napisać o której się stawi, a do wyboru miał godziny między dwunastą a osiemnastą. Błazen spędził więc dwie godziny na przestawianiu planów tak, aby o szesnastej móc napisać im, iż zjawi się jutro na przymiarkę o szesnastej trzydzieści. Później odłożył telefon i zapomniał o nim na kilka kolejnych godzin, zatracając się w pracy. Postanowił sobie, iż będzie pracować całą noc, aby wyrobić się z tym wszystkim, i że pójdzie spać dopiero rano, więc wypił mocną kawę…
Kiedy ponownie spojrzał na telefon, po dwudziestej, zobaczył kilka świeżo nieodebranych połączeń. Najpierw zastanowił się dlaczego ich nie słyszał, ale później przypomniał sobie, że przecież telefon mu się psuje i to nie pierwszy raz, gdy nie wydał z siebie dźwięku, gdy powinien. Dopiero później zdziwiły go ów połączenia i wpierw rozważył zignorowanie ich, bo przeważnie czuje niechęć do nieznanych numerów, ale później pomyślał sobie, iż może to ktoś z tefałenów czegoś chce. Oddzwonił zatem, aby usłyszeć:
- Tak, tak, chcieliśmy pana zapytać czy mógłby pan przyjść na ósmą rano.
- . . .
- W pańskim wyglądzie nic się nie zmieniło od kiedy był pan na przesłuchaniu?
- . . .
- Halo?
- Raczej nic.
- Bo pan ma takie piękne nietypowe włosy… To naturalny kolor?
- Tak.
- Chcielibyśmy, aby pan zamiast na przymiarki jako statysta przyszedł do nas na sesję zdjęciową. Zostałby pan przebrany, uczesany, pomalowany i zrobilibyśmy panu kilka zdjęć, które później wykorzystamy w filmie.
- No… Mi to wszystko jedno, ale czy to koniecznie musi być na ósmą rano, nie da się trochę później?
- No nie, niestety, to musi być rano.
- Muszę pomyśleć… - powiedział w nadziei, że usłyszy, iż za jakiś czas oddzwonią, ale nic takiego nie nastąpiło i musiał dokonywać przemyśleń słuchając jak ktoś czeka na odpowiedź.
- Czyli pan nie ma wtedy czasu? – kobieta przerwała mu przemyślenia.
- No właśnie myślę czy mogę poprzestawiać plany…
- Ma pan wtedy jakąś pracę?
- Coś w tym rodzaju.
- Aha…
Nastąpiły kolejne sekundy ciszy zbyt niezręcznej, aby Błazen mógł w spokoju się zastanowić.
- No dobrze, to spróbuję być na ósmą – powiedział w końcu ryzykofizykując, byle tylko móc odłożyć wreszcie ten telefon i pomyśleć na poważnie. – Czy mam się w jakiś sposób przygotować na jutro?
- Nie, nie, nic nie trzeba.
- Na pewno? – zapytał wątpiąc. – Będą mi robić makijaż i fryzurę, więc pewnie mam przyjść z czystą twarzą i włosami? – zasugerował oczywistość.
- A, tak, tak, proszę nie mieć niczego na twarzy i we włosach.
- Dobrze. I później to już będzie tyle, tak? Bo poprzednio miałem być dostępny przez dwa dni.
- Tak, to już będzie wszystko, nie będzie pan musiał przychodzić drugiego dnia.
- Rozumiem.
Kiedy rozmowa dobiegła końca Błazen nareszcie mógł w spokoju usiąść i się zdenerwować.
- Kocie, to jest jakaś tragedia! Jeszcze plany poustawiać z powrotem mogę, ale tej wypitej kawy już nie cofnę, więc niby jak ja mam jutro być gdzieś na ósmą, i to jeszcze wyglądając w miarę żywo tak, aby nadawać się do bycia fotografowanym?! To jest po prostu niewykonalne!
- Miau…
- Tak, tak, mogłem odmówić… W razie czego to ich wina, nikt normalny nie robi planów w ostatniej chwili. Wielcy profesjonaliści… Jeśli wcześniej myślałem, że może jednak mam powód do traktowania ich poważnie, to teraz rozwiali wszelkie wątpliwości.
Błazen, przewidując brak snu tej nocy, postanowił wykorzystać tajemne babskie techniki maskujące zmęczenie. Nałożył sobie na twarz jakieś świństwa. Na wszelki wypadek położył się jednak do łóżka, a około piątej nad ranem zmorzył go sen. Budzik rozbrzmiał o szóstej. Błazen wyłączył go przez sen, ale po minucie nagle zerwał się tak, jakby został zaatakowany. „Zaspałem?!” Rozejrzał się wokół, a następnie spojrzał na telefon. „A, nie, uff…”
- Miau?
- Tak, tak, wstaję… - wyczłapał spod koca i od razu zajął się swoją twarzą. Dzięki paskudztwu wyglądała w miarę znośnie, choć zdecydowanie daleko jej było do szczytowej formy. – Sami chcieli – powiedział do lustra. Następnie zaczął gotować wodę na kawę. Nie przewidywał śniadania, więc czekając na wodę zmieniał piżamę na ubranie. Później zalał kawę wodą, w proporcjach 1:1, i zabrał się za mycie twarzy. W tym czasie kawa akurat przestygła na tyle, aby mógł ją wypić. Po wypiciu umył zęby, a następnie nałożył na facjatę kolejne cudotwórcze specyfiki, aby jeszcze bardziej zneutralizować skutki niewyspania. Zdawało mu się, że robi wszystko bardzo sprawnie, więc ogromnie się zdziwił odkrywając, iż minęła już prawie godzina i za chwilę ma autobus. Włożył więc wielkie ciemne okulary i w rozsypce, z grzebieniem we włosach, wybiegł na przystanek. W autobusie rozczesał włosy, a później przesiadł się do tramwaju i tam zabrał się za wcieranie w nie mikstur ochronnych przewidując, że zostaną potraktowane niszczycielskimi prostownicami i lakierami.
Ludzie się gapili, a ci siedzący najbliżej przesiedli się dalej.
Ostatnia przesiadka w kolejny autobus wyglądała groźnie i Błazen na chwilę nawet się zgubił, ale tym razem, na szczęście, mapa była w miarę aktualna i udało mu się trafić w umówione miejsce. Niestety ów miejsce składało się z wielkiego dziko wyglądającego placu pełnego gęsto rozsypanych rozsypujących się budynków, ponumerowanych bez ładu, a więc będąc na miejscu i tak się zgubił. Zadzwonił zatem pod numer, z którego się z nim kontaktowano, aby usłyszeć, że to nie ta osoba jest dziś jego przełożonym. Poradzono mu pójść do głównego budynku i tam zapytać o drogę. Mimo iż główny budynek nie miał numeru „1” to wyróżniał się na tyle, aby Błazen mógł tam trafić. Po drodze zadzwoniono do niego pytając czy jest już w drodze, bo czekają. Wyjaśnił, że już jest i szuka właściwego budynku. Zmarnowano jego czas dając mu tę samą radę co poprzednia osoba z poprzedniego numeru telefonu. Gdy mógł już spokojnie wejść do głównego budynku, siedziała tam w okienku starsza pani i dostał od niej w miarę sensowne wskazówki, zatem wyruszył ponownie w tym samym kierunku co poprzednio, tylko tym razem w połowie drogi skręcił w lewo na jeszcze bardziej zadupnie wyglądającą część terenu. Podobno miał wejść bocznymi drzwiami, ale budynek boków i drzwi miał równie wiele co plam. Na szczęście jedne z bocznych drzwi akurat zostały otwarte i wyłonił się jakiś pan, który od razu zwrócił uwagę na Błazna. Niestety, nie miał pojęcia o co Błaznowi chodzi, bo i sam Błazen nie miał zbyt wielu informacji na temat swojej misji, ale w ciemno wysłał go do sąsiednich drzwi i okazało się to dobrą radą.
Obskurny korytarz pełen kartonowych pudeł ciągnął się w dwa przeciwne kierunki. Błazen rozejrzał się, aby po lewej zobaczyć jakieś młodo wyglądające osoby. Podobno czekały na niego, więc podszedł do nich nieśmiało (jak zawsze w takich sytuacjach zastanawiając się czy nie zostanie teraz uprowadzony i sprzedany w niewolę) i zaproponowano mu podpisanie umowy. Położono ją na jednym z kartonów, ale gdy tylko znaleziono długopis, którym miał złożyć podpis, to z sąsiedniego pomieszczenia wynurzyła się jakaś dojrzalsza osoba mówiąca, że spieszą się i nie ma czasu, więc będzie musiał podpisać umowę dopiero po sesji zdjęciowej. Zanim zdążył się wypowiedzieć zabrano umowę i kazano mu iść za tamtą osobą.
„Czyli to będzie tak na słowo”, poirytował się Błazen w myślach, podążając za nieznajomą. Dotarli do pomieszczenia na końcu korytarza, gdzie w ogromnym bałaganie gawędziły trzy kobiety - dwie dojrzałe wizażystki i jedna młoda aktorka. Najpierw zareagowały zachwytem na widok Błazna (jedna nawet obmacała jego włosy), a później przez kilka minut ustalały coś między sobą kompletnie go ignorując. Gdy już sobie przypomniały, że nie mają czasu, zaprowadzono Błazna z powrotem na korytarz, a z korytarza do kolejnego pomieszczenia. Tam oprócz bałaganu i kartonów stały również rzędy drążków z wieszakami, a na wieszakach wygniecione ciuszki rodem z lumpeksu. Im dłużej Błazen przyglądał się tym strojom tym mniej wiarygodnie wyglądało mu całe to pomieszczenie i tym baczniej szukał oznak działalności przestępczych. Kolejne minuty spędzane na staniu i patrzeniu jak nikt się nim nie interesuje zaczęły jeszcze bardziej irytować Błazna, przypominając mu, że nie podpisał umowy, bo przecież podobno jest pośpiech. Kiedy nareszcie jedna z pań zdecydowała się podejść do Błazna to zrobiła to w celu zapytania go o rozmiar stroju i butów tak, jakby wcale nie podawał im tych informacji kilka miesięcy temu wypełniając dokumenty przed przesłuchaniem. „Ciekawe czy wiedzą jak się nazywam”, myślał zażenowany, z miłym uśmiechem podając liczby.
Kobieta zanurzyła się wśród wieszaków, aby po chwili wynurzyć się z gigantyczną kamizelką wyszywaną plastikowymi koralikami, (niegdyś) białą spraną koszulą pełną skandalicznych wygnieceń oraz ogromnymi wyświechtanymi spodniami bez guzika. Błazen bez komentarza zaczął się rozbierać. Najpierw wymienił spodnie na bezguzikowe, co kobieta naprawiła agrafką, po tym jak już oceniła ilość dziesiątek centymetrów luzu. Wtedy Błazen zawahał się z koszulą, aż zrozumiał, że nikomu nie myśli się jej prasować. Następnie na pogniecioną koszulę poszła gigantyczna kamizelka. Dało się w niej wyczuć jakiś rodzaj fiszbinów, czyli w zamyśle miała przylegać do ciała. Zawiązano mu ją z przodu przypadkowym lnianym sznurkiem, bo najwyraźniej nie posiadała już sznurka od kompletu. Błazen śmiało zmieściłby się w tę kamizelkę razem ze swoim klonem, gdyby jakiegoś miał. (Może ma?)
- To naprawdę nie mój rozmiar – odważył się skomentować.
- Bez obaw, zaraz to naprawię – odparła kobieta i poszła do odległego bałaganu, w którym siedziała inna kobieta, aby po chwili wrócić z igłą i nicią. Najpierw zaszyła ogrom luzu na plecach Błazna, a później luz wokół przedniego wiązania. – Na zdjęciu nie będzie widać – zapewniła. – Poszukam jeszcze jakichś butów. Zdjęcia nie obejmą nóg, ale niech już ten strój będzie kompletny.
Pierwsze proponowane buty wyglądały w miarę normalnie, ale minimalnie cisnęły. Drugie teoretycznie były tylko jeden rozmiar większe, ale ktoś tak je znosił, iż Błazen czuł jak stopy swobodnie się w nich przemieszczają. Poza tym lewy but zgnił do tego stopnia, że całkiem stracił język. A podeszwy w obu były bardzo wyboiste. Błazen poinformował o tym wszystkim, ale stwierdzono, iż to nic takiego i przeżyje. Wzruszył więc ramionami, bo i tak już dawno nie traktował tego wszystkiego poważnie. „Dlaczego miałbym traktować poważnie ludzi, którzy sami swojej pracy nie traktują poważnie”, myślał.
- To teraz pora na te włosy – stwierdziła kobieta i zaprowadziła Błazna z powrotem do poprzedniego pomieszczenia. Tam posadzono go na krześle przed zabałaganionym biurkiem z lustrem, w ramach „toaletki”, a także z przytaśmowaną świetlówką liniową, która w żaden sposób nie była w stanie zapewnić oświetlenia odpowiedniego do wykonania dobrego makijażu, nie ważne jak bardzo sztuczne miałoby być światło w trakcie sesji zdjęciowej.
„Nie jestem specem, ale pamiętam, że dobre lampy pierścieniowe wcale nie są kosmicznie drogie”, zatrwożył się na chwilę. Następnie spojrzał na ogrom śmieci z biurka i okolic. „Błagam, tylko nie dotykajcie mnie żadnym z tych brudnych pędzli”, zaczął prosić w myślach na widok pojemników wypełnionych niedomytymi przyborami.
                Zaczęto od spalania błaźnich włosów metalową lokówką. W tym czasie dziękował sobie za nałożenie na nie kosmetyku ochronnego i zastanawiał się co jest bardziej nie na miejscu: to, że korzystają tutaj z czegoś tak niebezpiecznego, czy to, że on posiada wiedzę na ten temat.
Kobieta po lewej niedbale robiła szopę, a kobieta po prawej umiejętnie kręciła loki. Następnie Lewa podniosła pierwszy lepszy puder prasowany o kolorze mandarynek, a do tego pierwszy brudniejszy pędzel i rozpoczęła stawianie łatek na twarzy Błazna. W tym czasie Prawa poprawiała szopę po Lewej.
„Czy ja będę grał krzyżówkę człowieka z pomarańczowym dalmatyńczykiem?” – zastanawiał się Błazen patrząc, jak Lewa nadal stawia łaty na jego twarzy (Najliczniej po lewej stronie, bo tam miała bliżej). Naturalny kolor skóry Błazna jest trupioblady, a nie mandarynkowy, więc nawet przy tak kiepskim świetle było to widać, przez co nieposłuszna brew unosiła mu się w górę zdradzając poirytowanie i najpierw miał nadzieję, iż nie zostanie za to w zemście jeszcze bardziej oszpecony, ale później stwierdził, że to przecież i tak już niemożliwe. Nawet zapach tego pudru kojarzył mu się ze sklepem powszechnie znanym jako „Chińczyk”, a im dłużej miał to na twarzy tym bardziej czuł, jak pod spodem wysycha mu skóra. Dziękował sobie za nałożenie na twarz specyfików, ale mimo to zastanawiał się też jak bardzo liczne efekty uboczne zaobserwuje jutro w lustrze.
Z rozmów wizażystek, przerywanych opowieściami aktorki siedzącej gdzieś po drugiej stronie pokoju, gdzie Błazen jej nie widział, wynikało, iż Błazen ma odgrywać niewiernego męża zabitego przez żonę. Podobno będzie tak posiekany, że w filmie zagra go manekin, dlatego potrzebują Błazna tylko do zdjęć. Następnie Prawa zastanowiła się na głos czy oni mają perukę przypominającą jego włosy. Wtedy obie przestraszyły się, że przecież nie. W końcu ustaliły, iż użyją jakichś pojedynczych pasemek z założeniem, że z włosów też niewiele zostało. A Błazen milczał, powoli coraz bardziej rozumiejąc, iż panuje tu ogólna dezorganizacja i film jest wymyślany na poczekaniu…
Po kilku minutach ktoś zaczął dopytywać czy aktorzy są już gotowi. Prawa coś jeszcze sprejowała, choć wiele pasm włosów nadal czekało na loki. Lewa skończyła sadzenie pomarańczy i sięgnęła po bordową pomadkę. Maznęła nią dolną wargę Błazna i kazała mu potrzeć ustami. Zapach i tekstura pomadki sprawiały przeterminowane wrażenie. Koloru praktycznie nie było widać. Tym razem Błazen modlił się o nie otrzymanie gratisowej opryszczki.
Lewa uznała dzieło za gotowe, więc przerwała Prawej i ustawiła Błazna obok aktorki, która wcześniej czekając opowiadała wizażystkom o tym, jak spędzała lato w swoim ogródku razem z psami. Kiedy już stali obok siebie, podobno będąc małżeństwem, wizażystki zrobiły im kilka zdjęć swoimi telefonami. Następnie Lewa wręczyła Błaznowi wielką kosmetyczkę wypchaną głównie rzeczami, których nigdy nawet na Błaźnie nie użyła, i rzekła:
- Przekażesz to pani Gosi, ma tym nanosić tobie poprawki.
                Błazen z żoną zostali poprowadzeni przez nieznajomego mężczyznę do taksówki. Wszystkie osobiste przedmioty Błazna pozostały w „przebieralni”, co jeszcze bardziej spotęgowało jego paranoję, ale przecież sam życzył sobie przygody, więc starał się z niej teraz korzystać. W razie czego Kot miał wszystkie informacje potrzebne do tego, aby ułatwić policji wszczęcie śledztwa w razie zaginięcia Błazna. Chociaż pewnie i tak nikt już nigdy by go nie znalazł…
Zawieziono ich do zabytkowego budynku w centrum miasta. Jeszcze przed bramą jakaś nieznajoma osoba bez przedstawiania się wzięła od Błazna kosmetyczkę.
- Widzę, że dziewczyny postawiły na bardziej naturalny wygląd… - powiedziała wyraźnie starając się ukryć swoją faktyczną opinię na temat tego co Błazen miał na twarzy.
„Jeśli takie plamy mogą u kogokolwiek występować naturalnie to tak”, skomentował Błazen w myślach.
Po drodze jakiś starszy pan, podobno scenarzysta, akurat wychodził z bramy i zaśmiał się na widok Błazna pytając, czy jeszcze żyje.
- Jeszcze tak – odparł Błazen z grzecznym uśmiechem i poszedł dalej za taksówkarzem i żoną.
Wprowadzono aktorów do pomieszczenia, mniej więcej pięć na pięć, przy czym połowę tej przestrzeni zajmowały meble zepchnięte pod jedną ze ścian. Na pierwszy ogień poszedł Błazen. Zalecono mu usiąść na krzesełku przed zabytkowym, drewnianym aparatem fotograficznym. Usiadł więc, mając za plecami rozstawione tło jakiegoś typowego krajobrazu. Fotograf najpierw ustawiał światło, a następnie schował się pod płachtę aparatu i próbował złapać ostrość. W tym czasie Błazen zapytał czy powinien robić jakąś konkretną minę.
- Miłą – powiedziała kobieta z kosmetyczką, zza pleców fotografa.
- Nooo… - zastanowił się fotograf. – Jesteś mężczyzną bardzo pewnym siebie, takim, powiedziałbym, aż zanadto. Dosyć dumnym, materialistycznym. Ale starasz się być uprzejmy. – Następnie zwrócił się do kobiety zza swoich pleców – Nałóż bardzo dużo pudru, zwłaszcza w tych środkowych miejscach jak nos, broda, czoło. Z tym aparatem jest tak, że ludzie bardzo się świecą na zdjęciach, nawet jeśli na żywo wyglądali normalnie. No i tak ogólnie te lampy raczej nagrzewają, więc to też może nasilić błyszczenie skóry…
Błazen pokornie wykonywał polecenia fotografa i poddawał się staraniom pudrującej pani. Nieruchomiał gdy miał nieruchomieć, wstrzymywał oddech kiedy miał wstrzymywać oddech, bo ponoć ten aparat jest aż tak wyczulony na ruch… Przez cały czas starał się być dumnym, pewnym siebie mężczyzną, który zdradza żonę.
Fotograf opowiadał Błaznowi o scenariuszu tak, jakby Błazen widział go wcześniej na oczy. Błazen słuchał i udawał, że faktycznie już to wszystko wie, bo ani nie chciało mu się wdawać w dyskusje, ani też nie chciał sprawiać przykrości fotografowi, wyraźnie zawiedzionemu niską jakością pracy, jaką tu wykonywał. W którymś momencie niezadowolenia z tła wymknęło mu się na głos:
- Dobra, nikt nie będzie zwracał na to uwagi, nie w takim filmie, gdzie poziom widza… - Nie dokończył tego zdania.
Następne zdjęcia wykonano Błaznowi razem z żoną. Mówiono mu tylko gdzie ma patrzeć, a miny ponoć robił bez zastrzeżeń. Żonę co chwila instruowano, aby starała się patrzeć na męża z większą miłością, bo podobno jest ślepo zakochana. Po kilku upomnieniach instrukcje przestały padać. Albo osiągnięto pożądany efekt, albo zaprzestano próbom.
Później robiono zdjęcia samej żonie. Wszystkie trzy sesje na tym samym tle i z tym samym krzesłem. Dopiero pod koniec sesji Błazen zorientował się, że rozpadła mu się fryzura. Zastanawiał się czy dopiero teraz, czy przed lub w trakcie robienia zdjęć, ale… Tak naprawdę wcale go to nie martwiło. „To nie ja miałem pilnować”, pomyślał sobie z przekąsem.
Kiedy małżeństwo zostało odwołane z pokoju i czekało na korytarzu aż wróci po nich taksówkarz, do robienia zdjęć pobiegła trójka ich małych synków.
                „Nareszcie koniec, spać mi się chce”, myślał sobie Błazen wracając do zagraconej kostiumowni.
- Jak było? – dopytywały kobiety tak, jakby spodziewały się po Błaźnie ekscytacji.
- Normalnie – odpowiadał każdej po kolei. W jego obecnym stanie to była najgrzeczniejsza odpowiedź jaką mógł ich uraczyć. Tak naprawdę niczego tutaj nie uważał za normalne. Wszystko mieli brudne, śmieszne, zdezorganizowane i nawet nie „amatorskie”, bo amatorskie projekty w których zdarzało mu się brać udział przy tych tutaj próżnych staraniach były Hollywood’em.
- A gdzie moja kosmetyczka? – zapytała kobieta, która wcześniej wręczała Błaznowi kosmetyczkę z poleceniem przekazania jej jakiejś Gosi.
- Została tam – odpowiedział zwięźle Błazen, w myślach mówiąc: „Poprosiła mnie pani, aby przekazać to Gosi, bez dalszych instrukcji”.
Kobieta spojrzała na Błazna jak na idiotę i zaśmiała się pobłażliwie. Tymczasem Błazen czuł się tak, jakby odbywał wolontariat w ramach pomocy przy bezbudżetowym projekcie. I właściwie to tak było, bo przecież nawet pieniędzy nie oferowano tutaj prawdziwych. Z doświadczenia wiedział, że przy takiej sesji zdjęciowej powinien zarobić minimalnie sześćset złotych. To wtedy, gdy on miałby zerowe doświadczenie i z tego powodu był skłonny dać się wykorzystać, a zdjęcia nie służyłyby do tak komercyjnych celów. Tymczasem wykonał tę pracę za pięć dych (I nie otrzymał absolutnie żadnych praw do wykonanych zdjęć, ani nawet własnych kopii na pamiątkę). Gdyby zamiast tego był statystą i pracował dwa dni, dostałby siedem dych (i również brak jakichkolwiek praw). Czyli teoretycznie bardziej mu się opłaciło, choć jedno i drugie nie ma nic wspólnego z zarobkiem.
„Czy ktoś da mi teraz tę umowę do podpisania?” – zastanawiał się Błazen stojąc już we własnych ubraniach. Na korytarzu było więcej aktorów do przymiarek, a pracujące kobiety kompletnie ignorowały ich wszystkich, włącznie z Błaznem. Ale uparcie stał dalej wierząc, iż w końcu ktoś się do niego zwróci. Dopiero po kilku minutach, zniecierpliwiony, sam zaczepił jedną z pań.
- Tak? Jaaakie zagubione dziecko… - zaczęła pieścić się nad nim odbierając jego tłumioną irytację jako urocze roztrzepanie, co dało mu jeszcze więcej irytacji do stłumienia.
- Czy mogę już podpisać tę umowę?
- Oooo, ale to się tam robi. A nie chcesz najpierw zmyć makijażu?
- Nie – odparł stanowczo, wyobrażając sobie te parafiny i waciki, które z pewnością by mu wręczono.
- Na pewno? – Chwila ciszy. – No dobrze, jak wolisz. Bieeedne, zaprowadzę ciebie – poszła do drzwi wyjściowych i zwróciła się do dwójki młodych ludzi stojących za stołem zbudowanym z kartonów. – Tutaj zguba chce podpisać umowę.
Na szczęście Błazen był zbyt zmęczony, aby ujawnić swoje zażenowanie rosnące wprost proporcjonalnie do jej braku szacunku. Poza tym, już dawno temu zrezygnował z prób uświadamiania takich ludzi. „Niech sobie będzie taka już do końca życia, skoro tak jej dobrze”, pomyślał protekcjonalnie, odbierając swoją umowę. Okazało się, iż nie tylko musi ją podpisać, ale całkiem wypełnić wszystkie okienka, bo nawet tego nie chciało im się zrobić, mimo że podawał im te dane już dawno temu.
Kartonowy stół bardzo się kiwał, a jego kartonowy blat uginał się przy dotyku, bo był pusty w środku, zatem Błazen ulokował się na podłodze pod przeciwległą ścianą. Otrzymał przerywający zagryziony długopis, dzięki któremu jego brzydkie pismo stało się jeszcze brzydsze. „Powodzenia w rozczytywaniu”, myślał sobie starając się nie połamać długopisu w napadzie niekontrolowanego gniewu. „Wypełnij to i wracaj do obozu”, powtarzał to sobie w myślach niczym mantrę. „Tak, tak, wyrażam wszelkie zgody, wyrzekam się wszelkich praw do tych śmiesznych zdjęć, niechaj robią wam złą reklamę ile wlezie”. Nagle poczuł jak cała zła energia z niego umyka. „Ha, no tak, ja miałem przygodę tak jak chciałem, a teraz wrócę do domu i będę zajmował się wartościowymi rzeczami… A oni muszą ślęczeć w tych brudach codziennie, zajmować się tymi godnymi politowania produkcjami, o których przecież nawet oni sami wiedzą, że są godne politowania. Więc czym ja się denerwuję? To jest materiał do śmiechu! Muszę tylko się wyspać. To będzie zabawne wspomnienie.” Popatrzył na wypełniony dokument. „Równie dobrze mogłem wpisać tu jakieś bzdury. Ba, nawet później rościć sobie prawa do tych zdjęć, odszkodowań za bezprawne rozpowszechnianie i tak dalej… Niech się cieszą, że jestem uczciwy.” Oddał im dokument, a oni faktycznie nawet na niego nie spojrzeli. Otrzymał pięć dyszek i wyszedł na zewnątrz. „Jaka przyjemna pogoda”, wziął głęboki wdech.
- Miau?
- Ooo, czekałeś tutaj…
- Miau.
- Haha, Kocie… Czy wiesz czym różnią się „profesjonaliści” od „amatorów”?
- Miau?
- „Profesjonaliści” nie muszą starać się o zapłatę. 
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 6 listopada 2016

Nie tylko Nicki Minaj...

                Był sobie autobus, a w autobusie tłum ludzi i Błazen z Kotem w plecaku, który na szczęście znalazł miejsce siedzące, na końcu autobusu. Na nieszczęście po jego prawej stronie spał jakiś podejrzany typek w kapturze. Natomiast po  lewej siedziała zwykła dziewczyna słuchająca muzyki w słuchawkach na tyle głośno, aby Błazen słyszał jakieś hałasy, aż zaczął zastanawiać się co to za muzyka, i… Ot, z ciekawości wyhodowanej na braku lepszych zajęć, zdecydował się na potajemne próby zerknięcia na ekran jej telefonu, aby wścibsko się tego dowiedzieć.
Pierwszy zerk z lekkim pochyłem zrobił, gdy włączyła ekran w celu sprawdzenia godziny. I kolejnego już nie było, bo przyłapała go wówczas na gorącym uczynku. Patrzyła mu w oczy zdziwiona, a on coraz bardziej czerwony powoli skracał szyję z powrotem do naturalnych rozmiarów. Kot w plecaku na kolanach Błazna pokiwał głową w zażenowaniu, a dziewczyna wyjęła prawą słuchawkę z ucha i nadal patrzyła na Błazna oczekując wyjaśnień.
- Przepraszam… – zebrał się w końcu na to jedno słowo.
- Jak chciałeś poznać godzinę to wystarczyło zapytać – odparła lekko oburzona.
- Szczerze mówiąc to chciałem podejrzeć jakiej słuchasz muzyki… – zrobił się jeszcze czerwieńszy, a ona rozpromieniła się nagle.
- Aha, cóż, doceniam szczerość. – Rozbawiona włączyła odtwarzacz muzyki i z uśmiechem pokazała Błaznowi album artystki zwanej Nicki Minaj.
- Ach, no to moja wścibska ciekawość została zaspokojona… Dziękuję i jeszcze raz przepraszam…
Czerwienił się już coraz mniej, ale siedział w pozycji zdradzającej nastrój psa podkulającego ogon. Rozbawiło to nieznajomą, więc zaśmiała się krótko i zapytała:
- Nie takiej muzyki się spodziewałeś?
- Nie miałem oczekiwań… – odparł zawstydzonym głosem.
- Heh, może lubisz tę artystkę?
- Jakoś nigdy nie przykuła mojej uwagi… Najwyżej ekscentrycznym wyglądem, czasami. – Powoli przestawał podkulać swój wyimaginowany ogon zdając sobie sprawę z tego, że naprawdę mu wybaczono.
- Taaak, Nicki zdecydowanie jest ekscentryczna. Ale ja bardzo ją szanuję jako osobę.
- Jest ku temu jakiś powód? – rozluźnił się już całkiem i włączył z powrotem swój normalny irytujący tryb ciekawskiego błazna.
- Mogę powiedzieć zwięźle lub szczegółowo, zależy ile masz czasu i chęci do słuchania.
- Może być szczegółowo, jadę na ostatni przystanek.
- To tak jak ja. Dobrze więc…
- HRRR!!! – chrapnął nagle typek w kapturze, aż oboje spojrzeli na niego wystraszeni. Nie ruszał się jednak, więc po chwili zaśmiali się tylko i dziewczyna wróciła do tego co miała powiedzieć:
- Dobrze więc! Generalnie chodzi o to, że Nicki miała bardzo trudne dzieciństwo. Dorastała w trzypokojowym mieszkaniu z rodziną liczącą piętnaście osób. A później została z rodzeństwem odesłana do babci i przez dwa lata nie widziała rodziców. Wyjechali do Nowego Jorku szukać domu i ogólnie miało to poprawić ich sytuację. Nicki wyobrażała sobie, że będą mieć piękny dom jak pałac i tak dalej, a jak już tam pojechała to zastała brzydki budynek bez mebli, w niebezpiecznej dzielnicy z handlarzami narkotyków i z gangami na ulicach. Wtedy jej tata został narkomanem, alkoholikiem i stał się bardzo agresywny… – Dziewczyna opowiadała wyraźnie zafascynowana tym wszystkim, więc Błazen tylko słuchał i w szacunku kiwał głową. – Wybijał dziury w ścianach, zawsze wrzeszczał, cały czas wzywano do nich policję. Mama często próbowała odejść, ale zawsze wracała. Raz dosłownie zataszczył ją do domu za włosy z samochodu przez kilka ulic. Nicki i jej rodzeństwo dorastali w tej przemocy i zawsze w obawie, że może tata zabije mamę. Pewnego razu spalił ich dom, kompletnie. Dzieciaki akurat nocowały wtedy u jakiegoś znajomego, bo mama już wcześniej miała złe przeczucia i ich tam odesłała. Na szczęście udało jej się uciec z budynku zanim spłonął. Więc życie Nicki to był terror i marzyła o tym, aby stać się bogatą i zapewnić lepszy byt swojej mamie i rodzeństwu. Ciężko na to pracowała i udało jej się, chociaż kosztem zdrowia psychicznego, bo dla przetrwania ukształtowała w sobie wielorakie osobowości, każda na inną trudną sytuację… Ala nadal walczy i miewa się dobrze, jest to dla mnie bardzo inspirujące i właśnie dlatego ją szanuję. Haha, długa opowieść, wiem – zaczęła rozglądać się za ekranem wyświetlającym przystanki, aby zobaczyć jak daleko w tym czasie zajechali. Okazało się, że minęło pół trasy.
- Hm… To faktycznie interesująca biografia – odparł Błazen krótko, a w myślach zastanawiał się jak to musiało wyglądać naprawdę, na przełomie lat, bo ten skrót opisywał tylko trudne przeżycia, a między nimi na pewno musiało być też wiele przyjemniejszych. Poza tym nie był do końca przekonany co do tego, że całość jest w pełni autentyczna. „Różnie bywa przecież”, myślał sobie, „zwłaszcza u ludzi desperacko dążących do sławy”.
- Zupełnie cię tym zanudziłam – stwierdziła nie pozbywając się uśmiechu.
- Nie, wcale nie – odpowiedział i popadł w błyskawiczne zamyślenie, w którym wpadł na pomysł jak w ciekawy sposób przedstawić jej swój pogląd o tym, iż każda opowieść może brzmieć bardzo dramatycznie. Popatrzył na Kota w celu uzyskania aprobaty poprzez telepatyczną komunikację, ale ten najwyraźniej zasnął z nudy. Spojrzał więc z powrotem na dziewczynę, oczekującą jakiejś bardziej rozwiniętej wypowiedzi, i rzekł:
- Przypomniało mi to o kimś bliskim, kogo bardzo szanuję. Też miał pod górkę całe życie, i po części nadal ma. Może zechcesz o tym posłuchać?
- Pewnie, śmiało, mów – ucieszyła się nie wiedząc co ją czeka.
- Za młodu miał naprawdę bardzo ciężko. Był niemy. Miał niedorozwinięty mózg, więc z początku nawet nie potrafił zrozumieć czym w ogóle jest mowa i język, komunikacja werbalna… Walczył też z takim dziwnym problem z proporcjonalnością ciała, i  słabo rozwiniętymi mięśniami, więc przez długi czas nie mógł chodzić, ani za bardzo operować dłońmi. Dopiero liczne ćwiczenia wzmocniły jego mięśnie i umożliwiły stopniowy rozwój chodu, poprawę postawy, ale jeszcze przez kilka lat często potrzebował wózka. – Błazen opowiadał, a dziewczyna z wrażenia robiła wielkie oczy. –  Przez długi czas odżywiał się wyłącznie płynami, bo miał bardzo wrażliwy przewód pokarmowy, ale co gorsza, nie posiadał zębów.
- Wymyślasz to! – zaśmiała się.
- Nie, naprawdę! Słuchaj dalej. Przez długi czas nie mógł nawet samodzielnie korzystać z toalety, co było ogromnym uciążeniem dla jego rodziny, bo byli zmuszeni nakładać mu pieluchy. Z czasem niby zaczęło się poprawiać, ale przez kilka kolejnych lat niestety bywało, że nadal robił pod siebie… Okropna sytuacja. Rodzina bardzo się z nim męczyła, ale nigdy się nie poddali, zarówno oni jak i on sam. Z upływem lat udało mu się całkiem uniezależnić od wózka, pieluch, uzębienie też udało się załatwić. Uczył się mówić przez wiele lat, teraz jest z nim całkiem niezły kontakt, chociaż nie idealny, oczywiście. Ale poziom komunikatywny osiągnął. Wielkim sukcesem dla niego było zdobycie edukacji, miał z tym problemy. No ale przebrnął. I później znalazł jakąś w miarę zadowalającą pracę, radzi sobie. Niestety w pewnym momencie jego życia zmarli mu rodzice. Ciężko to zniósł. Ale zniósł, i teraz każdy dzień to dla niego jak przeprawa przez dżunglę, ale jest ogromnie wdzięczny swoim rodzicom, bo bez ich wsparcia i poświęcenia byłby dzisiaj warzywkiem. Więc robi co może, aby przetrwać, chociaż tak naprawdę nie może wiele… Lekarze już dawno mu obiecali, że z czasem zacznie mu się pogarszać i znowu będzie wózek, pieluchy, gorszy kontakt, nawet zęby mogą nie wytrzymać, bo trzymają się tam na słowo honoru. Więc taka klątwa nad nim wisi. Nie wiadomo z czego będzie żyć jak przestanie być zdolny do pracy. Ale każdego dnia widzę go jak się uśmiecha, żartuje, próbuje dbać o siebie, aby jak najdłużej być sprawnym… Taka w nim siła, tyle woli do walki. Inspiruje mnie każdego dnia.
- To niesamowite… – zachwyciła się dziewczyna. – Kim jest ta osoba?
Błazen uśmiechnął się triumfalnie i odparł:
- Każdym z nas. 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny