niedziela, 26 marca 2017

Łono martwej natury.

                Nie ma to jak spacer. Zwłaszcza, gdy zapuszczając się w nieznane tereny odkrywasz ciekawą łąkę. Błazen znalazł takową po ominięciu terenu zabudowanego, zmierzając w kierunku widocznego na horyzoncie lasu.
- Miałeś rację, Kocie. To wstyd, że tak długo mamy tu rozbity obóz, a jeszcze nigdy nie zwiedziliśmy okolicy.
- Miau.
Wędrowali drogą, która raczej nie istnieje w wykazie dróg publicznych. Dwa pasy wygniecione kołami samochodów i doprawione butami wędrowców, a nawet nieco zaminowane przez psy. Jak się jednak przyjrzeć, to wokół były również ślady dzikich zwierząt.
- To wyjaśnia tego łosia pod naszym namiotem kilka tygodni temu – zauważył Błazen patrząc na ślady w ziemi.
- Miau – potwierdził Kot znajdując obok królicze kupy. Później spojrzał bardziej w gąszcz i dostrzegł ptaka. Nie mógł się oprzeć… Rzucił się na niego i nie kazał na siebie czekać.
- Będę iść ciągle prosto – poinformował go Błazen oddalając się w pośpiechu, by widzieć jak najmniej tej dzikiej strony swojego przyjaciela. W końcu po trzech minutach chodu zobaczył coś na szlaku i zatrzymał się, aby zidentyfikować to jako rozjechanego kota…
- Kot nie powinien tego widzieć – powiedział do samego siebie w przejęciu, po czym zaczął dłońmi kopać przy drodze. Gdy dół był odpowiednio głęboki umieścił tam zwłoki, zakopał i poszedł dalej. „Trzeba będzie umyć gdzieś ręce” – pomyślał patrząc na swoje dłonie całe w ziemi, a w jego wyobrażeniu również w jakichś trupich sokach z martwego kota. Zaświtało mu wtedy, że ten teren często bywa zagrożony powodziami, zwłaszcza podczas odwilży, więc prędzej czy później powinien trafić na jakiś rów. Nawet dotarł tutaj chodnikiem, który po jednej stronie miał ruchliwą ulicę, a po drugiej głęboki rów pełen wody. „Tak żeby mieć wybór jak zginąć w razie nagłego zawrotu głowy”, myślał sobie zawsze przechodząc tamtędy.
- Rów, rów, rów… - śpiewał to słowo do różnych melodii, aby zabić natrętną myśl o trupich sokach. Starał się też rozglądać wokół, z nadzieją na zobaczenie czegoś żywego, jednak las był coraz bliżej, a on od czasu zakopania zwłok kota naliczył tylko dwa martwe krety i jednego martwego nietoperza. Z każdym kolejnym krokiem tracił więc nadzieję, aż…
- Żaba! – krzyknął sam do siebie. Przyzwyczaił się, iż zawsze ma obok Kota, więc może mówić co chce i kiedy chce wiedząc, że zawsze jest słuchany. Teraz jednak, choć nie było nikogo wokół, poczuł się głupio i ugryzł w język.
„Nie mów do siebie, nie mów do siebie…” poklepał się dłonią po czole.
- Fuuuuu! – wykrzyknął, gdy zorientował się co właśnie zrobił. Przeniósł na czoło wyimaginowane trupie soki z martwego kota. Skupił się więc szybko na widoku żaby po lewej. Okazała się być równie martwa co poprzednie znaleziska, ale przynajmniej świadczyła o obecności wody gdzieś w okolicy. Skręcił zatem w lewo, mimo iż obiecał Kotu iść prosto. „Może zdążę wrócić na szlak zanim Kot minie to miejsce”, pomyślał sobie przedzierając się przez wysokie trawy. Na szczęście nie szedł długo, nim znalazł upragniony rów. „Jeszcze głębszy, niż ten przy chodniku”, zauważył sobie w duchu, ostrożnie schodząc w dół, gdzie płynęła woda. Następnie przykucnął i natychmiast zanurzył dłonie. Płukał je i czyścił paznokcie, a później zdecydował opłukać również ten „zarażony” kawałek czoła.
- Miau! – usłyszał wtedy za sobą.
- Ach, niezły masz węch, Kocie. Wybacz, miałem potrzebę umycia dłoni.
- Mia… - zaczął Kot, lecz Błazen przerwał mu okrzykiem:
- Och, kleszcz po tobie chodzi!
Na te słowa Kot błyskawicznie potrząsł całym swoim ciałem tak, jak to robi po kąpieli. Tyle tylko, że tym razem zamiast kropel wody pryskały z niego kleszcze.
- Kocie, chyba nie powinniśmy dłużej się tu szwędać, to jednak nie był dobry pomysł.
- Miau… - potwierdził Kot posępnie. – Miau miau miau… - dodał.
- Jak to? Co masz na myśli?
- Miau – skinął głową na lewo, kierując tam wzrok Błazna, który jest dosyć blady z natury, ale po tym co zobaczył zbielał już zupełnie. W rowie leżało rozkładające się ciało łosia. Po dłuższej chwili zaniemówienia Błazen rzekł nienaturalnie niskim głosem:
- Muszę wziąć prysznic.
- Miau… - wyjaśnił Kot.
- Tak, próbowałeś mi o tym powiedzieć, wiem…
- Miau…
- Nie szkodzi. Wracajmy do obozu… Współczesne wydanie łona natury sprawia, że „martwa natura” nie kojarzy mi się już z owockami w koszyczku… 


Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 19 marca 2017

Dziad swoje, baba swoje.

                Po licznych namowach Kotu wreszcie udało się przekonać Błazna do odwiedzenia ich wielodzietnej znajomej. Zadzwonił więc do niej…
- No z nieba mi spadłeś! – wykrzyknęła z telefonu. – Akurat mam w tę sobotę zjazd rodzinny, a mój mąż wyjechał na tydzień i zamartwiałam się, że nie dam rady zabrać się z tymi dzieciakami… Mógłbyś pojechać z nami, prawda? – zapytała stwierdzająco, aby trudniej było odmówić.
- Jasne, czemu nie… - odparł Błazen węsząc spisek.
W sobotę z samego rana zapakował śpiącego Kota do plecaka i zjawili się pod drzwiami Wielodzietnej. Otworzyła im w piżamie, zaspana.
- Czeeść… Już szósta? – zapytała ziewając i wpuściła ich do środka. – Muszę obudzić dzieci… - westchnęła. – Chcesz kawy? Mógłbyś zaparzyć? Ale jestem zmęczona… - mamrotała coś jeszcze w drodze na piętro.
Błazen odłożył plecak ze śpiącym Kotem na fotelu, po czym poszedł do kuchni zaparzyć kawę jemu oraz Wielodzietnej. Gdy parowała już w kubkach, gotowa do wypicia, z piętra zaczęły schodzić dzieci, przebrane i gotowe na śniadanie, którego jeszcze nie było. Gdy Błazen zdał sobie z tego sprawę złapał się za głowę i od razu ruszył do lodówki. Za dziećmi szła Wielodzietna nadal w piżamie.
- Obudź po drodze Kota – poprosił Błazen.
- Wstawaj, Kocie – szturchnęła plecak przechodząc obok.
- Miau… - wygramolił się na podłogę i zaczął podążać za wonią kawy.
Błazen błyskawicznie smażąc jajka na ogromnej patelni spojrzał na gromadkę dzieci zasiadających do pustego stołu i stwierdził, że chyba jest ich jeszcze więcej, niż zwykle. Dorzucił więc dodatkowe jajka. W tym czasie Kot kawoszył czytając gazetę, a Wielodzietna kawoszyła robiąc makijaż.
„Nie pisałem się na to”, myślał sobie krojąc pomidory.
- Kocie, czy mógłbyś nalać dzieciom soku? – zapytał czując się jak kura domowa na łaskach męża.
- Miau – odparł Kot niechętnie odkładając gazetę.
- Dziękuję wam, chłopaki – padły magiczne słowa z ust Wielodzietnej, dzięki czemu atmosfera od razu się poprawiła. – Twarz mam już wyjściową, skoczę jeszcze się przebrać. .. – Po tych słowach spojrzała na gazetę i szybko wyrwała jedną stronę. – Nieprzyzwoite zdjęcie – wyjaśniła.
Zegar wskazywał siódmą, gdy siedzieli już wszyscy w minibusie. Czekały ich cztery godziny drogi. Dzieciaki najpierw zasnęły na pół godziny, a później dopadła je głupawka i Błazen musiał opanować sytuację organizując im gry i zabawy. Wielodzietna z zadowoleniem prowadziła pojazd, a Kot siedząc obok niej kontynuował czytanie gazety, którą zabrał sobie z kuchni.
O dziewiątej zrobili przystanek na mijanej stacji paliw połączonej z małym barem mlecznym. Gdy tylko Wielodzietna wysiadła z samochodu, wydobyła z siebie okrzyk przerażenia. Następnie rozpoczęła ochrzanianie zaparkowanego obok pojazdu.
- To jest publiczny parking! Co państwo robią! Jestem tu z dziećmi!
Błazen wysiadł zobaczyć co się dzieje. Okazało się, że w samochodzie obok na siedzeniu pasażera siedzi facet, a na facecie siedzi kobieta, i obściskują się namiętnie. Jej krzyki sprawiły, że niechętnie odkleili się od siebie. Błazen uspokoił Wielodzietną i wypuścili dzieciaki z minibusa.
- Idziecie teraz za Błaznem do toalety, a ja z Kotem skoczymy na szybką kawę – wyjaśniła dzieciom nadal lekko roztrzęsiona, po czym wszyscy zabrali się za wykonywanie jej polecenia.
„Na to chyba też się nie pisałem.”, myślał Błazen pilnując dzieci w kolejce do jedynej czynnej toalety. Kiedy weszło do środka ostatnie, zjawiła się Wielodzietna z Kotem.
- To skandal – mówiła cicho, żeby tylko Błazen słyszał. – Sprzedają Playboye na tej stacji paliw. Dobrze, że nie poszłam tam z dziećmi. – Później spojrzała na drzwi toalety i wśród szpetnych „graffiti” zobaczyła popularny rysunek męskiego narządu rozrodczego. Jej oczy automatycznie przybrały kształt monet o nazwie błędnie sugerującej jakąś realną wartość.
- Dzieci, wychodzimy! – krzyknęła.
- Ale ja jeszcze nie skończyłem! – odezwał się chłopiec z toalety.
- Będziemy czekać na zewnątrz, Błazen tu zostanie – powiedziała wyprowadzając resztę gromadki.
Kiedy Błazen wyszedł z toalety z ostatnim chłopcem, zastali Wielodzietną krzyczącą znów na tamtą parę, która tym razem obściskiwała się pod ścianą.
- Chodźmy już, proszę – zwrócił się do niej Błazen.
Machała jeszcze pięścią, gdy szli do samochodu.
- Co ci ludzie sobie myślą – biadoliła.
- Rozumiem twoją frustrację, ale takie już mamy w tych czasach realia...
- Realia, realia… Dlaczego muszę wychowywać dzieci w takich realiach?!
- No wiesz… Nie musisz. Tak wybrałaś… - zauważył nieśmiało.
- To mam dzieci nie mieć?!
- Albo wynieść się gdzieś na pustynię…
Wsiedli do samochodu. Tym razem to Kot usiadł z dziećmi, bo przeczuwał, że będzie to dla niego mniej kłopotliwe, niż towarzystwo zdenerwowanej Wielodzietnej. Błazen przytrzasnął sobie czapkę drzwiami.
- I co ja mam zrobić Błaźnie? – wzdychała wyjeżdżając z parkingu.
- Trudno powiedzieć… - odparł otwierając na chwilę drzwi, aby uratować czapkę. - Z jednej strony może trochę przesadzasz, a z drugiej strony może masz trochę racji… - Zamknął drzwi z powrotem. - Z jednej strony dobrze dzieci chronić, a z drugiej strony dobrze przygotowywać je do życia w świecie takim, jaki jest, a nie w takim, jaki chcielibyśmy, aby był…
- Mądrze to powiedziałeś – pokiwała głową. – Więc tak czy owak będą dorastać w tym otoczeniu…?
- Jeśli uważasz to otoczenie za tak bardzo złe to masz nad dziećmi taki autorytet, aby nauczyć je w nim dobrze żyć i czynić lepszym.
- Ach… Trochę mnie pocieszyłeś, dziękuję.
                Dotarli wreszcie na zlot rodzinny, gdzie serce imprezy leżało w ogromnej jadalni połączonej z salonem. Dorośli siedzieli przy wielkim stole, a dzieci biegały wokół. Jeden odludek leżał na kanapie i oglądał filmy w ogromnym telewizorze. Błazen nie czuł głodu, więc na początku więcej czasu spędzał z dziećmi, za co spojrzeniami dziękowała mu Wielodzietna. Kot zdominował rozmowę i był gwiazdą dnia, chociaż nigdy wcześniej na oczy tych ludzi nie widział.
- Koniiiik! – wskoczyło nagle na Błazna jedno z dzieci, gdy pochylał się do podniesienia czapki strąconej na podłogę po zderzeniu ze ślepo biegnącym chłopczykiem. Tym sposobem Błazen stał się koniem, co zainspirowało powstanie całego zaprzęgu. Ciągnęli wóz z królową, czyli dywanik z dziewczynką w tiarze. Dociągnęli ją pod sam telewizor, a wtedy jedna z kobiet przyniosła im tam talerz ciasta. Dzieci zabrały się za jedzenie ciasta, a wówczas ich oczy odruchowo powędrowały na ekran. Błazen zbielał. Odludek oglądał tam Grę o Tron.
„I to tyle z chronienia przed tym dzieci”, pomyślał. „Ech… Co mam teraz zrobić? Nawet nie lubię tego serialu… Naskarżyć Wielodzietnej?” Siedział tak jeszcze chwilę i nie wiedział czy ma się czuć jak gej, bo ogląda to z tamtym facetem, czy jak pedofil, bo ogląda to z dziećmi. A może pederasta? Po chwili jednak zauważył, że dzieci oglądają z zainteresowaniem i nie przeszkadzają im przedstawiane tam treści erotyczne. Wtedy jedna dziewczynka odwróciła się do niego i powiedziała:
- Oglądamy to zawsze z tatą jak mama jest u koleżanek. 


Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 12 marca 2017

Rumuńska panda.

                Przyjęło się, że pogoda jest „piękna”, gdy przygrzewa słońce.
- Piękna pogoda – powiedział więc Błazen pamiętając o tej zasadzie, chociaż osobiście nosił w sercu żałobę po srogich zimach, jakich doświadczał w dzieciństwie.
- Tak, cudowna! Czuć wiosnę w powietrzu! – uśmiechnął się jego towarzysz i wziął głęboki wdech.
Towarzysz był fotografem i chodzili tego dnia po mieście szukając okazji na porobienie ciekawych zdjęć. Kot przyłączył się, bo chętnie pozuje, a Błazen po prostu lubi spacery. Szli więc, rozglądając się wokół…
Często po zimie wraz z przebiśniegami wyrastają żebracy. Nic więc dziwnego, że już po kilku minutach przechadzki zobaczyli na chodniku kobietę opatuloną chustami, klęczącą na kartce papieru przed plastikowym kubeczkiem.
„Pewnie nie chce pobrudzić kolan”, pomyślał sobie Błazen, gdy Towarzysz rzucał jej kilka monet.
- A Ty nie masz drobnych? – zapytał, gdy już odchodzili.
- Nie daję pieniędzy żebrakom – wyjaśnił Błazen.
- Miau! – krzyknął nagle Kot wskazując łapą na dwa drzewa splecione ze sobą w nietypowy sposób.
- Niezłe znalezisko! – ucieszył się Towarzysz i zaczął uwieczniać. Najpierw samo drzewo, a później drzewo ze wspinającym się na nie Kotem.
Następnie skręcili na schodki, aby dostać się do małego parku z fontanną. Po schodach szło wiele osób, jak na ruchliwą okolicę przystało. Był tam również mężczyzna, który blokując ruch przy barierce podstawiał ludziom pod nosy kapelusz z tekturką wyjaśniającą, że to „na piwo”.
- Przynajmniej szczery – zaśmiał się Błazen i minęli go obojętnie.
Fontanna w parku była nieczynna. Błazen pierwszy raz widział ją o tej porze roku. Wcześniej zawsze wydawała mu się wytworna, w otoczeniu zieleni i całych batalionów kwiatów… Ale dziś, brudna i bez wody, na tle szarych gałęzi drzew, którym wciąż było zbyt zimno na wypuszczenie liści, wyglądała nie tyle szkaradnie, co przygnębiająco. Towarzysz uznał jednak, że i to ma swój urok. Wyginał się więc i czołgał na oślep wokół niej przez kilka minut, aż zdobył kilka dobrych ujęć. Następnie Kot wkroczył do akcji pozując jako coś równie mrocznego.
- Nie mogę narzekać – uśmiechał się Towarzysz przeglądając zdjęcia w czasie oczekiwania na zielone światło dla pieszych. Zmierzali do zabytkowego budynku kilka ulic dalej. – Całkiem nieźle tutaj wyszedłeś, Kocie.
- Miau – potwierdził Kot bez udawania skromności.
Po przejściu przez ulicę szli prosto, aż po kilku minutach chodnik zwęził się na rzecz przydrożnego parkingu. Tam, przy samochodach, parkowała sobie również kobieta na nowoczesnym wózku inwalidzkim. Malutka, ale przy kości. Przygarbiona, nie patrzyła ludziom w oczy. Trzymała pudełko na darowizny i tekturkę z jakimś długim tekstem. Miała na sobie czapkę, szalik, rękawiczki i zimową kurtkę zapiętą na całej długości.
„Jest jakieś szesnaście stopni Celsjusza”, pomyślał sobie Błazen mijając kobietę. Po chwili zorientował się, że Towarzysz został w tyle, bo dawał jej banknot.
- Błaźnie! – dogonił go. – Taka osoba na pewno nie wyda tego na alkohol.
- Kto wie co z tym zrobi… - odparł Błazen od niechcenia.
- Widać po kimś, gdy jest pijakiem. Alkohol zmienia im twarz.
- Gdzie Kot? – ustał nagle Błazen w przerażeniu.
- Był tu przed chwilą…
Rozglądali się za Kotem, aż wypatrzyli go po drugiej stronie ulicy. Machał do nich stojąc przy korzeniach fikuśnego wieżowca. Zaśmiali się oboje i Towarzysz zaczął robić mu zdjęcia.
- Te przejeżdżające między nami samochody dają dodatkowe możliwości… - cieszył się.
Później Kot i Towarzysz szli przeciwległymi chodnikami. Kot pozował, Towarzysz fotografował. Szli z powrotem w kierunku przejścia dla pieszych, więc minęli znów kobietę na wózku. Oboje zauważyli, że w jej pudełku nie było już banknotu, tylko znowu same monety.
- Wiesz, to nawet mądrze – rzekł Towarzysz widząc podejrzliwość Błazna i więcej nie wracali do tego tematu. Kolejne zdjęcia przedstawiały Kota przechodzącego przez ulicę w tłumie ludzi.
- To było całkiem pomysłowe! – pochwalił Błazen.
- Miau! – potwierdził znów Kot bez skromności i wyruszyli z powrotem w kierunku zabytkowego budynku, który nadal był kilka ulic od nich. Ponownie mijali kobietę na wózku, tak nieruchomą, że pewnie gołębie miałyby odwagę na niej siadać, gdyby nie duży ruch na chodniku.
Kiedy dotarli do celu zawiedli się trochę, bo na budynku umieszczono billboard z półnagą panią, reklamujący jakiś kosmetyk.
- To zupełnie bez smaku – skrzywił się Towarzysz.
- Hm… Ale możesz sfotografować to ze smakiem. Niech to zdjęcie wyśmiewa modę szpecenia budynków billboardami.
- Miau! – doznał olśnienia Kot po usłyszeniu propozycji Błazna. Szybko wyciągnął kilka ulotek z pobliskiego kosza na śmieci, przyozdobił się nimi cały i ustał pod budynkiem.
- To genialne! – ucieszył się Towarzysz rozpoczynając pstrykanie zdjęć. – Naprawdę bardzo mi dziś pomagacie! – starał się nie trząść aparatem ze śmiechu.
Po tej sesji postanowili zrobić przerwę na herbatę. Dobra herbaciarnia znajdowała się akurat w kierunku, z którego przyszli, w okolicy kobiety na wózku. Minęli ją więc czwarty raz, a w jej pudełku zdawało się być jeszcze mniej pieniędzy. Później pijąc herbatę widzieli ją przez okno.
- Więc dlaczego nie dajesz pieniędzy żebrakom? – zapytał Towarzysz.
- Wiesz… Jest wiele powodów. Niektórzy z nich są dosłownie zatrudnieni do żebrania, mają swoich „alfonsów”.
- Eee, nie wierzę w takie rzeczy.
- Dla innych to styl życia. Tak opanowali sztukę żebrania, że w połączeniu z zasiłkami mają więcej, niż płaca minimalna.
- Takie rzeczy to nie w Polsce…
- Oj, jak nie! Zarobek na „rumuńską pandę”, jak to kiedyś wymyślili w kabarecie Limo - śmiał się Błazen.
- Myślę, że…
- Miau! – przerwał im Kot.
- Że jak?! – oboje spojrzeli przez okno na kobietę na wózku. Nie była już na wózku. Wstawiała wózek do stojącego obok samochodu. Później ze swoją tekturką, która okazała się mieć tablet przymocowany po drugiej stronie (co wyjaśniało wytrwałość jej nieruchomego przygarbienia), poszła do drzwi kierowcy, wsiadła i odjechała.
Wszyscy w milczeniu jak jeden mąż siorbnęli herbatkę.
- Pan daaa! – krzyknął nagle Błazen i zaczęli się śmiać. – W sumie to nawet wyglądała jak panda, taka najedzona i nieruchoma.


Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

niedziela, 5 marca 2017

Wiara, moja wiara...

                Internet uparcie twierdził, że w okolicy parku jest apteka. Błądził więc Błazen po jednej uliczce w tę i z powrotem upewniając się, że nie oślepł, aby w końcu nie mieć już wątpliwości, iż kolejny raz Internet go okłamał.
- Mogłem wybrać się do odległej apteki, o której przynajmniej wiem na pewno, że tam jest… - westchnął. – A tak, chcąc oszczędzić czas, zmarnowałem go.
- Miau – potwierdził Kot siadając na chodniku.
- To teraz może… – zaczął wypowiedź na próżno, gdyż...
- To nie do pomyślenia! – krzyknął ktoś, przyciągając uwagę obojga. – Tak wygląda ten kraj?! Tak się tutaj robi?! – krzyczał dalej, aż zobaczył, że jest słuchany. – Widział pan coś takiego?! – krzyczał teraz już do Błazna. – Już piętnaście lat tu mieszkam, a ta zgnilizna prosperuje w zatrważającym tempie! I jaka hipokryzja! Politycy obnoszą się z religijnością, a billboardy ją poniżają! Wasze pradziady to się w grobach teraz przewracają! Do tego obraża to i moją wiarę! Ja akurat jestem pokojowy, ale wy się módlcie, aby radykaliści tego nie zobaczyli! Za takie bluźnierstwa są u nas srogie kary!
Słuchając krzyków Błazen obejrzał mężczyznę uważnie i zrozumiał, że ma do czynienia z imigrantem. Turban i jego słowa dodatkowo informowały, iż jest muzułmaninem. Spojrzał w końcu na płot z billboardem, aby zrozumieć o co tyle krzyku. U góry coś w rodzaju nagłówka mówiło „wiara moja wiara”, a niżej widniała litera „W” obczepiona słowami: „urojenia”, „przywidzenia”, „złudzenia”. Poświęcił więc Błazen chwilkę na zastanowienia, a następnie rzekł:
- Myślę, że pańska interpretacja tego billboardu rzeczywiście przedstawia treść niepoprawną politycznie. Proszę jednak zauważyć, iż można zinterpretować go na wiele sposobów…  
- Kogo to obchodzi... – zamruczał pod nosem pośpiesznie przechodzący obok ksiądz. 
- O taaak! Mooożna! – wrzeszczał już całkiem wściekły i zaczął się oddalać, jak gdyby był to jego jedyny sposób na trzymanie się postanowienia o byciu pokojowo nastawionym. – I właśnie takim podstępem do codzienności przemyca się w tym kraju degenerację! Przekazy podprogowe… - krzyczał coś jeszcze, będąc coraz dalej.
- Miau…? – zapytał Kot.
- No tak, tak, miał trochę racji, w kontekście bieżących wydarzeń w kraju i na świecie ta interpretacja jest pierwszą, która przychodzi na myśl, i najprawdopodobniej było to zamierzone… Niestety lub stety, dopóki nie udowodni się, że właśnie to chciał przekazać autor, to uczucia religijne odbiorców nie mają tu wiele do... – znowu urwał zdanie.
- Czy może pan popilnować mojego roweru?! – krzyknął nadjeżdżający rowerzysta. Następnie zeskoczył ze swego jednośladowca, puścił go przy Błażnie i pobiegł. – Ja tu za chwilę wrócę! – zniknął za najbliższym zakrętem.
- Miau? – zdziwił się Kot.
- Nie mam pojęcia, ale dlaczego miałby kłamać? Nikt nie porzuciłby takiego drogiego ro…
- Tam jest! – krzyknął następny chłopak, przybiegając z kierunku, z którego nadjechał poprzedni. Jednak to ten miał na sobie strój rowerzysty, a do tego towarzyszyło mu dwóch policjantów.
- Oj – jęknął Błazen wymieniając z Kotem przestraszone spojrzenia. Chwilę później był już obalony na glebę i skuwano mu dłonie za plecami. – Jeśli chcą panowie złapać prawdziwego złodzieja, to radzę… – próbował wyjaśnić, ale przyciskano mu twarz do chodnika, co utrudniało mowę.
- Miau miau miau! – krzyczał Kot, ale nikt go nie słuchał.
W końcu jedna z prób obrócenia głowy na bok udała się, i Błazen od razu wziął oddech na głośne wyjaśnienie. W tym krótkim ułamku sekundy spojrzał prosto na billboard, który tym razem najsilniej skojarzył mu się z uciekającym złodziejem… Żółty kolor wokół słowa "moja" poraził go w oczy i przypomniały mu się słowa Oscara Wilde:
Zarówno najwyższa, jak najniższa forma krytyki jest pewnego rodzaju autobiografią.

 

Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny