niedziela, 26 czerwca 2016

Teatr Hip-Hopowy - Gorszy rodzaj sztuki?

                Mrówka ledwo zdążyła uciec przed powodzią, gdy Błazen wyciskał pot z czapki. W takim upale podróżowanie staje się sytuacją zagrożenia życia, więc po włożeniu z powrotem swojego służbowego nakrycia głowy rozejrzał się wokół z nadzieją, że zobaczy jakiś klimatyzowany budynek. Na rozwidleniu ulicy rzuciło mu się w oczy coś o kształcie przypominającym statek. Zaciekawiony podszedł bliżej i przeczytał:
- Prom.
- Miau? – zapytał Kot.
- Wątpię, chyba znowu będziemy musieli się rozdzielić.
Kot w podskokach pobiegł w krzaki, a Błazen przeszedł przez ulicę i nieśmiało podszedł do drzwi Promu, na których plakat głosił, że za dwadzieścia minut odbędzie się jakiś spektakl. „Hip-Hop Theatre: Dreamscape”. Błazen wszedł do środka i zaczął rozglądać się zagubiony, aż zagadał do niego mężczyzna stojący przy stoliku w przejściu do drugiej części budynku.
- Pan na spektakl?
- Hm… A ile to kosztuje?
- Dziesięć złotych.
Tego Błazen się nie spodziewał. „Tylko dziesięć złotych?” Poczuł solidarność wobec tych nieznajomych artystów, którzy w jego wyobrażeniu musieli ledwo wiązać koniec z końcem - więc sięgnął do portfela. Następnie skierowano go schodami w górę. Trafił na korytarz ozdobiony obrazami sugerującymi, iż malował je ktoś niedoświadczony. Po lewej na ławkach wypoczywali czarnoskórzy mężczyźni, a po prawej rozmawiały dwie białe kobiety. Błazen znowu poczuł się zagubiony, aż jedna z kobiet do niego podeszła.
- Mogę w czymś pomóc? – promieniowała uśmiechem radościoaktywnym.
- Tak… Gdzie odbędzie się spektakl? – ledwie zapytał z onieśmielenia.
- Tam za dużymi drzwiami. Można już wchodzić do środka.
- Dziękuję.
Sala wyglądała typowo, czyli scena z kurtyną i rzędy foteli pnące się pod wysoki sufit. „Tak jak myślałem, pusto”. Błazen wspiął się do trzeciego rzędu i usiadł w samym środku tak, aby móc patrzeć przed siebie przy oglądaniu spektaklu. Z ulgą poczuł, że pomieszczenie miało włączoną klimatyzację. Dopiero po jakimś czasie zaczęli pojawiać się inni ludzie, ale w sumie cała publiczność liczyła co najwyżej piętnaście osób. Ciemnoskóry reżyser wyszedł przed scenę i powitał wszystkich po angielsku, a tłumacz powtarzał po nim po polsku.
Przedstawienie zaczęło się od piętnastominutowego prequelu sztuki o niewidzialnym człowieku, czy też „Wielkiej Stopie”. W tle wyświetlano coś w rodzaju teledysku, a na scenie młody czarny chłopak o obfitej fryzurze wyrażał emocje puszczanej muzyki poprzez osobliwy taniec.
Później gwóźdź programu zaczął się od kobiety i mężczyzny wchodzących na scenę i siadających na krzesłach. Najpierw  puszczono złą piosenkę, ale już po sekundzie została wyłączona. Aktorzy nie drgnęli, zachowując profesjonalizm. Gdy zaczęła się właściwa muzyka, Błazen zatonął w sztuce łączącej aktorstwo, taniec, śpiew, rap i beatboxing. Choć wiele momentów rozbawiało, to całość miała być dramatyczna. Niestety, mimo całkowitego skupienia się na przedstawianej opowieści, Błazen rzadko odczuwał jakieś głębsze emocje. Może to przez niskobudżetowość przedstawienia, może przez tańczących i śmiejących się ludzi na widowni, a może przez jakąś osobistą niewrażliwość. „Cóż… Przynajmniej widać, że się starają”, pomyślał sobie.
Nad sceną wyświetlano polskie tłumaczenie całej sztuki. Czasami Błazen zerkał tam z ciekawości, ale ani nie było to wierne tłumaczenie, ani nie wyświetlano go tak, aby móc widzieć aktorów podczas czytania. Niemniej jednak Błazen uznał ten pomysł za coś wartego dopracowania.
Chociaż sztuka traktowała o agresji amerykańskiej policji wobec Afroamerykanów to Błazen potrafił odebrać to z empatią. „Ciekawe czy to przypadek, czy może specjalnie przyjechali z tą sztuką do Polski. Czyżby wieść o naszych niekompetentnych policjantach zawędrowała tak daleko?”
Na koniec reżyser zachęcił publiczność do zadawania pytań jemu i aktorom. Dzięki temu Błazen dowiedział się, że chłopak z pierwszego występu to syn reżysera, kobieta to jego uczennica, czy coś w tym stylu, a mężczyzna został wyhaczony na jakimś swoim beatboxowym występie. Było już trochę późno i Błaznowi chciało się spać, więc większość pytań i odpowiedzi wylatywała mu drugim uchem. Sam się nie udzielał. Zaciekawiła go tylko wypowiedź jakiegoś starszego pana siedzącego za nim. („Więc to on śmiał mi się za plecami, nawet w dramatycznych momentach…” – pomyślał). Staruszek nie miał pytania, tylko połamaną angielszczyzną opowiedział o tym, jak to kiedyś podróżował po świecie i przez kilka lat mieszkał w Nigerii. Niewiele Nigeria ma wspólnego z Ameryką, ale reżyser był wyrozumiały i cały czas się uśmiechał. Nawet wtedy, gdy staruszek z aprobatą oznajmił, iż oni, jako czarni ludzie, śpiew i taniec mają we krwi. Z jednej strony zabrzmiało to trochę nie na miejscu, ale oczywistym było, że nie kierowały nim żadne złe intencje. Błazen odetchnął z ulgą, gdy reżyser i aktorzy wykazali się pełną dyplomacją potakując mu z uśmiechem do samego końca.
Ogólnie Błazen był zadowolony z wydania tych dziesięciu złotych. Tak ciepłej, rodzinnej atmosfery nie sposób doświadczyć na „wielkich” przedstawieniach. Przed wyjściem Błazen poświęcił dodatkowe minuty na krótkie rozmowy z artystami. Pogratulował im, pochwalił, wyraził swoje przemyślenia.
Od chłopaka z czupryną kupił płytę i poprosił o złożenie autografu na okładce. „Kto wie, może kiedyś będzie można się tym chwalić. Chłopak ma talent.” Ponoć jego pseudonim artystyczny to Sasquage, chociaż płyta i okładka były tak artystyczne, że nie pozwoliły sobie na werbalne wyrażenie tego imienia w sposób widoczny. Całość wyraźnie nawiązywała do jego spektaklu, „Sasquage: Legend of An Invisible Man” (Wielka Stopa: Legenda Niewidzialnego Człowieka). Błaznowi podobało się to, że na płycie było rozmazane zdjęcie z Sasquagem odwróconym plecami, a po wyjęciu płyty widziało się pod spodem to samo zdjęcie, ale już bez niego, tylko z jedyną bezpośrednią manifestacją pseudonimu artysty obecną na całości tego małego, ambitnego dzieła.
Z męskim aktorem Błazen odbył nietypową rozmowę, ponieważ był to człowiek bardzo wylewny i chętnie opowiadał o swoich prywatnych sprawach, przez co wcześniej jakaś kobieta myślała, że ją podrywa. Na pożegnanie przytulił Błazna w zupełnie platoniczny sposób, a później od razu wdał się w równie uczuciową rozmowę z następną zainteresowaną osobą. Z tej rozmowy Błazen wyniósł głównie to, że amerykańskich hip-hopowych artystów boli stereotyp o braku walorów artystycznych w ich muzyce, przez co wiele osób przychodzących na taki spektakl spodziewa się czegoś w rodzaju „biby”. Przez co wiele z nich w ogóle nie przychodzi.
- Faktycznie, częściej promowane są gangsterskie utwory w otoczce seksistowskich teledysków – opowiadał Kotu w drodze powrotnej do obozu. Pogoda zdążyła złagodnieć i była szansa, że spanie w namiocie nie okaże się torturą.
- Miau? – zauważył Kot.
- Hm… Coś w tym jest. Wszystkie te „główne” gatunki muzyczne mają mniej więcej taki sam stereotyp. A nawet w teatrze, wiele „poważnych” spektakli jest o wiele bardziej niecenzuralna niż to, co dzisiaj zobaczyłem.
- Miau…
- Tak, Kocie, nie ma to jak generalizacja. Każdy metal jest satanistyczny, każdy pop plastikowy, każdy rap gangsterski, a każdy wysokobudżetowy spektakl to wielkie dzieło sztuki. Nawet jeśli aktorzy paradują z genitaliami na widoku. Dlaczego nadzy aktorzy w teatrach są podziwiani, a skąpo ubrane aktorki w teledyskach budzą oburzenie?   
 
Miłego absurdu, 
Błazen Podróżny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jakieś przemyślenia? Pytania? Propozycje? Nie bój się zbłaźnić, Błazen wysłucha.