niedziela, 5 czerwca 2016

Zupy z dzieci, smalce z psów.

                Jednym z przyjemniejszych sposobów na wypoczynek w słoneczne dni jest czytanie książki na świeżym powietrzu.  Najlepiej jeszcze, gdy odbywa się to na łonie natury, a nie oszukańczo na balkonie.  W namiocie Błazna na szczęście nie ma balkonu, natomiast migrował akurat przez duże miasto i rzeczą najbliższą łonu natury był tutaj park. Chociaż książka została wydana tak dawno, że od tamtego czasu jej kartki zdążyły mocno pożółknąć, to Błazen i tak usiadł w cieniu drzewa, na wypadek gdyby jednak taki kolor papieru również potrafił odbijać promienie słoneczne i tym sposobem razić w oczy. „Sztuki i czary miłosne czyli tajemnicze siły w miłości”głosił tytuł. I nie żeby Błazna interesowały czary, zwłaszcza miłosne, ale bardzo lubił czytać książki, które w poważny sposób opisywały rzeczy dla niego dziwne – a najwięcej takich zapisków odnajdywał w dziełach sprzed prawie stu lat, gdy nawet język polski w jego opinii wyglądał dziwnie. Poprzednia lektura Błazna traktowała o zasadach higieny osobistej, nakazując między innymi pełną kąpiel tylko raz w miesiącu, a menstruację nazywając „perjodem”, co być może było wówczas modnym zapożyczeniem z języka obcego… Kto wie. Błazen nie wiedział i nie miał ochoty się dowiadywać. Dziś interesowały go już tylko czary miłosne, które w odległych czasach były traktowane całkiem poważnie.
- Teraz już nikt nie wierzy w takie zabobony – mruknął Błazen nie odrywając spojrzenia od książki.
- Miau… - odpowiedział Kot sennym głosem, po czym zamknął oczy.
Następne pół godziny zawierało wyłącznie błogi spokój, dzięki czemu Błazen nauczył się o zakopywaniu monety w progu ukochanej osoby, lepieniu jej woskowej podobizny, podrzucaniu jej suszonych sproszkowanych ptasich serc i żabich głów lub języków, kładzeniu jej „djamentu” na głowę,  przepoławianiu żabich szkieletów objedzonych przez mrówki z myślą o niej, potajemnym pisaniu na jabłkach dla niej przeznaczonych, chodzeniu boso wokół jej domu o północy…
- Ach! – krzyknęła nagle jakaś gustownie ubrana kobieta potykając się o nogi Błazna i padając na trawę. Upadła też jej wielka torba, z której następnie wytoczyło się osiem dużych słoików.
- Ojej! – przestraszył się Błazen odkładając książkę. – Czy nic pani nie jest?! – rzucił się na ratunek.
- Nie, nie… Zupełnie pana nie widziałam pod tym drzewem… - pokiwała głową. – Och, mój smalec! – przypomniała sobie nagle i popędziła na czworaka w kierunku słoików. Od razu zaczęła sprawdzać czy nie są pęknięte lub otwarte. Błazen pomógł.
- Chyba nic się nie stało – stwierdził.
- Całe szczęście… - westchnęła kobieta i zabrała się za pakowanie słoików z powrotem do torby.
- Na szczęście to tylko smalec – zaśmiał się Błazen podając jej słoiki.
- To nie jest zwykły smalec – odparła poważnym tonem.
Błazen zastygł na chwilę, zdziwiony, a następnie zaczął oglądać zawartość jednego ze słoików.
- Wygląda całkiem normalnie – stwierdził. – Jest jakiś ekologiczny?
Nieznajoma rozejrzała się czujnie, a później popatrzyła na Błazna z plotkarskim błyskiem w oczach i ściszając głos powiedziała:
- To smalec z psów.
Zapadła cisza. Chyba nawet ptaki przestały śpiewać. Błazen przetwarzał nową informację decydując jak powinien zareagować.
- Hahaha! – zareagował w końcu. – Takiego żartu jeszcze nie słyszałem!
- To nie żart – wytarła mu uśmiech z twarzy. – Wiedza o wszechstronnych dobroczynnych właściwościach psiego smalcu jest przekazywana w mojej rodzinie od pokoleń. I to wcale nie jest rzadka praktyka, po prostu nie mówi się o tym głośno, ale widzę po pańskiej książce, że ma pan nieco bardziej otwarty umysł. Powinien pan kiedyś sam spróbować tego smalcu, naprawdę jest dobry na wszystko – zapakowała ostatni słoik i wstała. – Miłego dnia – dodała przed odejściem, zostawiając Błazna skołowanego jak rondo.
Kot zaczął wąchać miejsce, w którym leżał jeden ze słoików. Błazen nadal nic nie mówił i patrzył gdzieś w dal. Ocucił go dopiero nagły powiew wiatru.
- Brrr… - zadrżał i potrząsnął głową. – Kocie?
- Miau?
- Ludzie jednak nadal wierzą w zabobony. Całe szczęście, że nie jesteś czarny... Ale na wszelki wypadek i tak miej się na baczności. No i może ostrzegajmy psy.
- Miau…
- Znowu doświadczam uczucia odrealnienia… - westchnął patrząc na swoją książkę.
Przez kilka minut siedzieli zamyśleni. Kot zastanawiał się czy powinien przejść na dietę, aby nie kusić wielbicieli kociego smalcu, jeśli takowi istnieją. Błazen natomiast przypomniał sobie o legendzie głoszącej, że „wszechstronne dobroczynne właściwości” mają mieć również ludzkie płody i noworodki, stosowane zarówno zewnętrznie w postaci kosmetyków, jak i poprzez spożycie. Wcześniej śmiał się, że takie praktyki wymarły wraz z narodzinami powszechnej edukacji („Byle jaka, ale jednak” – zwykł o niej myśleć) i rozwojowi pojęcia „moralności”, ale dzisiaj był już gotów uwierzyć we wszystko.
Ponownie spojrzał na żółtą książkę, która nagle zaczęła wydawać mu się wcale nie aż tak żółta…
- Kocie… Czy my cofnęliśmy się w czasie o kilkaset lat?
 
(Jeśli widzisz przy tym wpisie datę „4 czerwca” zamiast „5 czerwca”
to chyba dlatego, że jakiś zaspany władca blogspotowego kalendarza
nadal nie uznaje szóstej rano za początek nowego dnia).
Miłego absurdu,
Błazen Podróżny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jakieś przemyślenia? Pytania? Propozycje? Nie bój się zbłaźnić, Błazen wysłucha.