Będąc
zmęczonym codziennym niewolnictwem, jakie zapewnia stałe zatrudnienie, Błazen stwierdził,
że powinien czasem zjeść coś normalnego. Jako niewolnik nie miał już czasu na
przygotowywanie posiłków samodzielnie, dlatego zaczął czujniej przyglądać się
okolicznym restauracjom. Jako pierwsze rzuciło mu się w oczy miejsce obiecujące
kuchnię japońską. Za czasów bycia wolnym człowiekiem najczęściej pichcił po
azjatycku, więc dobrze mu się to skojarzyło. Przeszedł tamtędy kilka razy w
tygodniu i przez okno zawsze widział sporo ludzi, a przed nimi zawsze wielkie,
pełne talerze.
- Dużo ludzi to chyba dobre jedzenie, a duże ilości to
też dobrze – myślał sobie głośno, stojąc przed budynkiem.
- Miau miau miau – popędził go Kot.
- Dobrze, wchodzimy.
Weszli. A wnętrze wyglądało jakoś mniej atrakcyjnie, niż
z zewnątrz. Na ladzie stała urocza figurka kota machającego łapką, obok lady
jakiś ołtarzyk dla buddy z ofiarami w postaci czekoladek i cukierków i… w sumie
to tyle. Wszystko inne wyglądało jak pożyczone z baru mlecznego, szczególnie
gumowe maty na stołach rażące kwiecistymi wzorami. Choinka w rogu też wydawała
się nie na miejscu, zwłaszcza w zestawieniu z ołtarzykiem buddy. Aby nie
pomyśleć przypadkiem, że jest się w japońskiej restauracji, w tle leciała
muzyka z radia - jakieś polskie przeboje.
- Nie zniechęcajmy się, jedzenie może to wszystko wybronić
– rzekł Błazen na widok zmieszania Kota.
- Miau…
- Dzień dobry – rzekła pani zza lady, taka przypominająca
panią Miecię z cukierni.
- Dzień dobry – odpowiedział grzecznie Błazen, ale
potajemnie zerkał do kuchni w poszukiwaniu azjatyckiego kucharza.
Pani Miecia podała im menu i usiedli w ustronnym miejscu.
Okna były otoczone zielonym paskiem neonowego światła, co było bardzo
nieprzyjemne, a więc za prawdziwie ustronne miejsce, nieobjęte neonem, uznali
stolik przy toaletach, jedyny odległy od okien. Wbrew pozorom faktycznie był to
najlepszy wybór. Na szczęście bez niepożądanych woni i dźwięków. Akurat tego
wieczora byli tu jedynymi klientami…
Otwarcie menu niestety nie poprawiło sytuacji. Zamiast
azjatyckich nazw dań, potrawy były tam opisane pod kątem składników.
- Kurczak z tym, kurczak z tamtym… W Japonii kurczaki
raczej nie są zbyt popularnym składnikiem potraw?
- Miau – machnął łapą Kot, bo on akurat lubił kurczaki. Tak
jak i wszystkie inne mięsa.
Większość dań zawierała jakiegoś kurczaka, nawet dania z
owoców morza. Wśród tej kurczakowni Błazen wypatrzył jednak „smażone tofu”.
- Hm… Smażyłem już tofu, to jest całkiem smaczne.
- Miau miau miau! – popędzał go Kot.
- Dobrze, zamawiajmy.
Do każdego dania dołączano ryż i surówkę. Błazen zastanawiał
się co to za surówka i przeglądał w głowie wszystkie azjatyckie surówki, jakie
znał. Aż w końcu pani Miecia przyniosła pierwsze danie, kurczaka dla Kota. Był
pokrojony na małe kawałeczki, zmieszany z jakimiś grzybkami i warzywami, oraz
obficie zalany rzadkim sosem przypominającym zupę. Kot od razu zaczął jeść i aż
mu się uszy trzęsły. Na talerzyku obok miał malutką porcję ryżu i sporą porcję
surówki… z kapusty i marchewki.
- To chyba średnio japońskie. A jak tam kurczak? –
pytając niuchnął czy jest zapach, ale niczego nie wyczuł.
- Mułuaul – odparł Kot niewyraźnie między kęsami, bez
wyrazu twarzy zdradzającego co miał na myśli.
Wkrótce pani Miecia powróciła, niosąc danie Błazna. No i
mały ryż z dużą surówką. Błazen zaczął wypatrywać tofu wśród licznych warzyw
polanych innym rzadkim sosem również podobnym do zupy.
Oboje dostali nóż i widelec, pałeczki nie były tu nawet
opcją. Chwycił więc Błazen widelec i nadział kawałek tofu, aby ku jego
zdumieniu odkryć, że jest ono miękkie i wodniste.
- To jest smażone tofu? – niedowierzał. Następnie włożył
je do ust i od razu się rozpłynęło, nie mając w sobie prawie żadnego smaku.
Następną ofiarą był więc kawałek papryki.
- Hm… - przeżuwał. – To nie jest smażone danie, tylko
duszone – stwierdził, po czym nadział na widelec pieczarkę, aby jedząc ją utwierdzić
się w tym przekonaniu. – Jak szaszłyk… Duszony szaszłyk… W dodatku nie ma tu
prawie żadnych przypraw – westchnął zawiedziony. – Może w sosie coś jest? Tylko
jak tę zupę jeść widelcem… Hm… - Po chwili zastanowienia postanowił wrzucić tam
swoją porcję ryżu. Nawet on nie zdołał wchłonąć całego sosu, bo było go zbyt
mało, ale i tak było już łatwiej jeść, choć nadal bez smaku. Później jednak
przypomniał sobie, że zamówił do tego ostry sos, i zobaczył że faktycznie stoi
na uboczu w małej miseczce. Szybko wylał cały na talerz, zamieszał i spróbował…
Nie poczuł jednak ani odrobiny pikantności. Posmutniał i spojrzał na
zadowolonego Kota.
- Smakuje ci?
- Miau. Miau miau miau miau miau.
- Dobrze – wstał i poszedł poprosić o dodatkową porcję
ryżu.
Gdy oboje zjedli to stwierdzili, że jedyny dostępny w
menu deser, który w zasadzie wiele z Japonią wspólnego nie miał, wydawał się
interesujący. Zamówili więc jedną porcję na podział. Na wypadek, gdyby nie było
dobre. Szybko przyniesiono im talerzyk, a tam leżały dwa małe banany usmażone w
cieście kokosowym i polane sosem czekoladowym.
Było w porządku. Zjedli i wyszli.
- Wiesz co myślę, kocie? Że oni się bardzo starali, ale
im nie wyszło. Przystępne ceny, i w ogóle, ale… Czuję się jak po obiedzie ze
zlotu rodzinnego. Takie spolszczone to było… Duszone warzywa, delikatne
przyprawy, nieostry sos, sztućce, bezpaństwowy deser… Zastąpienie ziemniaków
ryżem niestety nie przemienia potrawy w japońską. Może to taka japońska kuchnia
dla Polaków, którzy chcą iść do japońskiej restauracji, by „zaszaleć”, ale tak
naprawdę wolą polskie jedzenie? Za równie przystępną cenę da się zjeść jedzenie
faktycznie japońskie...
- Miau miau miau miau?
- Następnym razem… Może indyjska?
Niesamowity
stał się zbieg okoliczności, bo następnego dnia załatwiając sprawy urzędowe mijali
indyjską restaurację. Była mała i wyglądała nieco podejrzanie, ale już na progu
powitał ich wspaniały zapach indyjskich przypraw. A tuż po zapachu powitał ich
indyjski pan, przez co Błazen zaczął mieć dobre przeczucie. Dostali menu i
zaczęli rozglądać się po kolorowej sali w poszukiwaniu miłego stolika, a wówczas
indyjski pan zasugerował, aby weszli kręconymi schodkami na górę. Wspięli się
tam i odkryli przytulne poddasze dające im możliwość wyboru między wysokimi
stołami ze zdobionymi krzesłami, a niskimi stolikami z kolorowymi kanapami. W tle przygrywały im wyłącznie ciche odgłosy pichcenia.
Kot od razu wiedział co zamówi, wziął kurczaka w indyjskim
sosie. A Błazen wybrał soczewicę w ostrym sosie. Postanowili wziąć do tego ryż
i odkryli, że do wyboru jest kilka wersji. Wzięli więc taki, który przyprawiono
czymś, o czym wcześniej nawet nie słyszeli. A do tego jeszcze sałatkę ze
świeżych warzyw, aby było coś surowego do zagryzienia. Przy okazji Błazen
zobaczył informację o tym, iż kilka lat temu uznano tę malusią restauracyjkę za
najlepszą indyjską restaurację w mieście. A było to naprawdę duże miasto.
Najpierw Błazen chciał się ucieszyć, ale
później się z tego otrząsnął. „To było kilka lat temu, może zmienili kucharza.
Czy coś. Lepiej być sceptycznym…” A wtedy skojarzył coś sobie…
- Hm… Indyjczycy to chyba mieli być wegetarianami? Więc
skąd kurczak?
- Miau – kot machnął na to łapą.
I więcej nie poruszyli tego tematu. Zwłaszcza, dostali
zamówiony napitek, czyli jogurt zmiksowany z mango. Pili więc, czując coraz piękniejsze
zapachy dolatujące z kuchni. Aż w końcu stało się, indyjski pan przyniósł im
ich potrawy. Znajdowały się w fikuśnych, metalowych misach. Kurczak w jednej,
soczewica w drugiej, i dwie z ryżem. Dostali do tego jednak po talerzu, więc
uznali, że to chyba na tym talerzu mogą sobie zamieszać potrawę z ryżem wedle
uznania. I tak zrobili.
Pierwszy kęs zabrał Błazna do nieba, rozbrajając z całego
wcześniej skumulowanego sceptycyzmu. Minęła mu cała trauma po poprzednim dniu. Rozmaitość
przypraw i wyczuwalna pikantność były właśnie tym, czego pragnął. Do tego ryż smakował
czymś więcej, niż tylko gołym ryżem. Błazen jadł teraz tak szybko, jak Kot
poprzednio. A Kot jadł tym razem jeszcze szybciej, bo jego kurczak również cieszył
bogactwem smaków.
Mieli brzuchy pełne po same brzegi, gdy miski i talerze
lśniły już czystością. Nie zmarnowali ani ziarnka ryżu, a łakomstwo zachęcało
ich na dokładkę. Niestety nic więcej nie mogło się już zmieścić do ich
żołądków. Indyjski pan przyniósł rachunek. Aż łezka zakręciła się w błaźnim
oku, gdy płacił tyle samo, co za wczorajszy bezsmakowy posiłek. Nie wiedział
czy bardziej z żalu za wczoraj, czy ze szczęścia za dziś. Aż go poniosło i dał
indyjskiemu panu przyzwoity napiwek. Później obrzucił restaurację jeszcze
jednym tęsknym spojrzeniem, gdy wyszedł za drzwi. A odchodząc powąchał swoich
ubrań, nadal czując w nich ten cudowny zapach.
- Normalnie nie lubię, jak restauracje pachną kuchnią,
ale dla tej kuchni robię wyjątek. Ach… - powdychał to jeszcze kilka razy.
- Miau miau miau… - odparł Kot rozmarzonym miauem.
- Tak, Kocie… Tak… Aż doszedłem do zatrważających
wniosków. Mianowicie… w egzotycznych restauracjach jestem rasistą przeciwko
własnej rasie. Ale czy bez powodu?
Smacznego absurdu,
Błazen Podróżny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jakieś przemyślenia? Pytania? Propozycje? Nie bój się zbłaźnić, Błazen wysłucha.