Mrówka
ledwo zdążyła uciec przed powodzią, gdy Błazen wyciskał pot z czapki. W takim
upale podróżowanie staje się sytuacją zagrożenia życia, więc po włożeniu z
powrotem swojego służbowego nakrycia głowy rozejrzał się wokół z nadzieją, że
zobaczy jakiś klimatyzowany budynek. Na rozwidleniu ulicy rzuciło mu się w oczy
coś o kształcie przypominającym statek. Zaciekawiony podszedł bliżej i
przeczytał:
- Prom.
- Miau? – zapytał Kot.
- Wątpię, chyba znowu będziemy musieli się rozdzielić.
Kot w podskokach pobiegł w krzaki, a Błazen przeszedł
przez ulicę i nieśmiało podszedł do drzwi Promu, na których plakat głosił, że
za dwadzieścia minut odbędzie się jakiś spektakl. „Hip-Hop Theatre: Dreamscape”.
Błazen wszedł do środka i zaczął rozglądać się zagubiony, aż zagadał do niego mężczyzna
stojący przy stoliku w przejściu do drugiej części budynku.
- Pan na spektakl?
- Hm… A ile to kosztuje?
- Dziesięć złotych.
Tego Błazen się nie spodziewał. „Tylko dziesięć złotych?”
Poczuł solidarność wobec tych nieznajomych artystów, którzy w jego wyobrażeniu
musieli ledwo wiązać koniec z końcem - więc sięgnął do portfela. Następnie
skierowano go schodami w górę. Trafił na korytarz ozdobiony obrazami
sugerującymi, iż malował je ktoś niedoświadczony. Po lewej na ławkach wypoczywali
czarnoskórzy mężczyźni, a po prawej rozmawiały dwie białe kobiety. Błazen znowu
poczuł się zagubiony, aż jedna z kobiet do niego podeszła.
- Mogę w czymś pomóc? – promieniowała uśmiechem radościoaktywnym.
- Tak… Gdzie odbędzie się spektakl? – ledwie zapytał z
onieśmielenia.
- Tam za dużymi drzwiami. Można już wchodzić do środka.
- Dziękuję.
Sala wyglądała typowo, czyli scena z kurtyną i rzędy foteli
pnące się pod wysoki sufit. „Tak jak myślałem, pusto”. Błazen wspiął się do
trzeciego rzędu i usiadł w samym środku tak, aby móc patrzeć przed siebie przy
oglądaniu spektaklu. Z ulgą poczuł, że pomieszczenie miało włączoną
klimatyzację. Dopiero po jakimś czasie zaczęli pojawiać się inni ludzie, ale w
sumie cała publiczność liczyła co najwyżej piętnaście osób. Ciemnoskóry reżyser
wyszedł przed scenę i powitał wszystkich po angielsku, a tłumacz powtarzał po
nim po polsku.
Przedstawienie zaczęło się od piętnastominutowego
prequelu sztuki o niewidzialnym człowieku, czy też „Wielkiej Stopie”. W tle
wyświetlano coś w rodzaju teledysku, a na scenie młody czarny chłopak o obfitej
fryzurze wyrażał emocje puszczanej muzyki poprzez osobliwy taniec.
Później gwóźdź programu zaczął się od kobiety i mężczyzny
wchodzących na scenę i siadających na krzesłach. Najpierw puszczono złą piosenkę, ale już po sekundzie
została wyłączona. Aktorzy nie drgnęli, zachowując profesjonalizm. Gdy zaczęła
się właściwa muzyka, Błazen zatonął w sztuce łączącej aktorstwo, taniec, śpiew,
rap i beatboxing. Choć wiele momentów rozbawiało, to całość miała być dramatyczna.
Niestety, mimo całkowitego skupienia się na przedstawianej opowieści, Błazen
rzadko odczuwał jakieś głębsze emocje. Może to przez niskobudżetowość przedstawienia,
może przez tańczących i śmiejących się ludzi na widowni, a może przez jakąś osobistą
niewrażliwość. „Cóż… Przynajmniej widać, że się starają”, pomyślał sobie.
Nad sceną wyświetlano polskie tłumaczenie całej sztuki.
Czasami Błazen zerkał tam z ciekawości, ale ani nie było to wierne tłumaczenie,
ani nie wyświetlano go tak, aby móc widzieć aktorów podczas czytania. Niemniej
jednak Błazen uznał ten pomysł za coś wartego dopracowania.
Chociaż sztuka traktowała o agresji amerykańskiej policji
wobec Afroamerykanów to Błazen potrafił odebrać to z empatią. „Ciekawe czy to
przypadek, czy może specjalnie przyjechali z tą sztuką do Polski. Czyżby wieść
o naszych niekompetentnych policjantach zawędrowała tak daleko?”
Na koniec reżyser zachęcił
publiczność do zadawania pytań jemu i aktorom. Dzięki temu Błazen dowiedział
się, że chłopak z pierwszego występu to syn reżysera, kobieta to jego uczennica,
czy coś w tym stylu, a mężczyzna został wyhaczony na jakimś swoim beatboxowym
występie. Było już trochę późno i Błaznowi chciało się spać, więc większość
pytań i odpowiedzi wylatywała mu drugim uchem. Sam się nie udzielał. Zaciekawiła
go tylko wypowiedź jakiegoś starszego pana siedzącego za nim. („Więc to on
śmiał mi się za plecami, nawet w dramatycznych momentach…” – pomyślał).
Staruszek nie miał pytania, tylko połamaną angielszczyzną opowiedział o tym,
jak to kiedyś podróżował po świecie i przez kilka lat mieszkał w Nigerii.
Niewiele Nigeria ma wspólnego z Ameryką, ale reżyser był wyrozumiały i cały
czas się uśmiechał. Nawet wtedy, gdy staruszek z aprobatą oznajmił, iż oni,
jako czarni ludzie, śpiew i taniec mają we krwi. Z jednej strony zabrzmiało to
trochę nie na miejscu, ale oczywistym było, że nie kierowały nim żadne złe
intencje. Błazen odetchnął z ulgą, gdy reżyser i aktorzy wykazali się pełną
dyplomacją potakując mu z uśmiechem do samego końca.
Ogólnie Błazen był zadowolony
z wydania tych dziesięciu złotych. Tak ciepłej, rodzinnej atmosfery nie sposób
doświadczyć na „wielkich” przedstawieniach. Przed wyjściem Błazen poświęcił
dodatkowe minuty na krótkie rozmowy z artystami. Pogratulował im, pochwalił, wyraził
swoje przemyślenia.
Od chłopaka z czupryną kupił płytę i poprosił o złożenie
autografu na okładce. „Kto wie, może kiedyś będzie można się tym chwalić.
Chłopak ma talent.” Ponoć jego pseudonim artystyczny to Sasquage, chociaż płyta
i okładka były tak artystyczne, że nie pozwoliły sobie na werbalne wyrażenie
tego imienia w sposób widoczny. Całość wyraźnie nawiązywała do jego spektaklu, „Sasquage:
Legend of An Invisible Man” (Wielka Stopa: Legenda Niewidzialnego Człowieka). Błaznowi
podobało się to, że na płycie było rozmazane zdjęcie z Sasquagem odwróconym
plecami, a po wyjęciu płyty widziało się pod spodem to samo zdjęcie, ale już bez niego,
tylko z jedyną bezpośrednią manifestacją pseudonimu artysty obecną na całości
tego małego, ambitnego dzieła.
Z męskim aktorem Błazen odbył nietypową rozmowę, ponieważ
był to człowiek bardzo wylewny i chętnie opowiadał o swoich prywatnych
sprawach, przez co wcześniej jakaś kobieta myślała, że ją podrywa. Na
pożegnanie przytulił Błazna w zupełnie platoniczny sposób, a później od razu wdał
się w równie uczuciową rozmowę z następną zainteresowaną osobą. Z tej rozmowy
Błazen wyniósł głównie to, że amerykańskich hip-hopowych artystów boli
stereotyp o braku walorów artystycznych w ich muzyce, przez co wiele osób
przychodzących na taki spektakl spodziewa się czegoś w rodzaju „biby”. Przez co
wiele z nich w ogóle nie przychodzi.
- Faktycznie, częściej promowane są gangsterskie utwory w
otoczce seksistowskich teledysków – opowiadał Kotu w drodze powrotnej do obozu.
Pogoda zdążyła złagodnieć i była szansa, że spanie w namiocie nie okaże się torturą.
- Miau? – zauważył Kot.
- Hm… Coś w tym jest. Wszystkie te „główne” gatunki
muzyczne mają mniej więcej taki sam stereotyp. A nawet w teatrze, wiele „poważnych”
spektakli jest o wiele bardziej niecenzuralna niż to, co dzisiaj zobaczyłem.
- Miau…
- Tak, Kocie, nie ma to jak generalizacja. Każdy metal
jest satanistyczny, każdy pop plastikowy, każdy rap gangsterski, a każdy
wysokobudżetowy spektakl to wielkie dzieło sztuki. Nawet jeśli aktorzy paradują
z genitaliami na widoku. Dlaczego nadzy aktorzy w teatrach są podziwiani, a skąpo
ubrane aktorki w teledyskach budzą oburzenie?
Miłego absurdu,
Błazen Podróżny