Jednym z przyjemniejszych sposobów na wypoczynek w
słoneczne dni jest czytanie książki na świeżym powietrzu. Najlepiej jeszcze, gdy odbywa się to na łonie
natury, a nie oszukańczo na balkonie. W
namiocie Błazna na szczęście nie ma balkonu, natomiast migrował akurat przez
duże miasto i rzeczą najbliższą łonu natury był tutaj park. Chociaż książka została
wydana tak dawno, że od tamtego czasu jej kartki zdążyły mocno pożółknąć, to
Błazen i tak usiadł w cieniu drzewa, na wypadek gdyby jednak taki kolor papieru
również potrafił odbijać promienie słoneczne i tym sposobem razić w oczy. „Sztuki
i czary miłosne czyli tajemnicze siły w miłości”
– głosił tytuł. I nie żeby Błazna interesowały czary, zwłaszcza
miłosne, ale bardzo lubił czytać książki, które w poważny sposób opisywały rzeczy
dla niego dziwne – a najwięcej takich zapisków odnajdywał w dziełach sprzed prawie stu lat,
gdy nawet język polski w jego opinii wyglądał dziwnie. Poprzednia lektura Błazna
traktowała o zasadach higieny osobistej, nakazując między innymi pełną kąpiel
tylko raz w miesiącu, a menstruację nazywając „perjodem”, co być może było wówczas
modnym zapożyczeniem z języka obcego… Kto wie. Błazen nie wiedział i nie miał
ochoty się dowiadywać. Dziś interesowały go już tylko czary miłosne, które w
odległych czasach były traktowane całkiem poważnie.
- Teraz już nikt nie wierzy w takie zabobony – mruknął Błazen
nie odrywając spojrzenia od książki.
- Miau… - odpowiedział Kot sennym głosem, po czym zamknął
oczy.
Następne pół godziny zawierało wyłącznie błogi spokój,
dzięki czemu Błazen nauczył się o zakopywaniu monety w progu ukochanej osoby,
lepieniu jej woskowej podobizny, podrzucaniu jej suszonych sproszkowanych
ptasich serc i żabich głów lub języków, kładzeniu jej „djamentu” na głowę, przepoławianiu żabich szkieletów objedzonych
przez mrówki z myślą o niej, potajemnym pisaniu na jabłkach dla niej
przeznaczonych, chodzeniu boso wokół jej domu o północy…
- Ach! – krzyknęła nagle jakaś gustownie ubrana kobieta
potykając się o nogi Błazna i padając na trawę. Upadła też jej wielka torba, z
której następnie wytoczyło się osiem dużych słoików.
- Ojej! – przestraszył się Błazen odkładając książkę. –
Czy nic pani nie jest?! – rzucił się na ratunek.
- Nie, nie… Zupełnie pana nie widziałam pod tym drzewem… -
pokiwała głową. – Och, mój smalec! – przypomniała sobie nagle i popędziła na
czworaka w kierunku słoików. Od razu zaczęła sprawdzać czy nie są pęknięte lub
otwarte. Błazen pomógł.
- Chyba nic się nie stało – stwierdził.
- Całe szczęście… - westchnęła kobieta i zabrała się za
pakowanie słoików z powrotem do torby.
- Na szczęście to tylko smalec – zaśmiał się Błazen
podając jej słoiki.
- To nie jest zwykły smalec – odparła poważnym tonem.
Błazen zastygł na chwilę, zdziwiony, a następnie zaczął
oglądać zawartość jednego ze słoików.
- Wygląda całkiem normalnie – stwierdził. – Jest jakiś
ekologiczny?
Nieznajoma rozejrzała się czujnie, a później popatrzyła
na Błazna z plotkarskim błyskiem w oczach i ściszając głos powiedziała:
- To smalec z psów.
Zapadła cisza. Chyba nawet ptaki przestały śpiewać.
Błazen przetwarzał nową informację decydując jak powinien zareagować.
- Hahaha! – zareagował w końcu. – Takiego żartu jeszcze
nie słyszałem!
- To nie żart – wytarła mu uśmiech z twarzy. – Wiedza o
wszechstronnych dobroczynnych właściwościach psiego smalcu jest przekazywana w
mojej rodzinie od pokoleń. I to wcale nie jest rzadka praktyka, po prostu nie
mówi się o tym głośno, ale widzę po pańskiej książce, że ma pan nieco bardziej
otwarty umysł. Powinien pan kiedyś sam spróbować tego smalcu, naprawdę jest
dobry na wszystko – zapakowała ostatni słoik i wstała. – Miłego dnia – dodała przed
odejściem, zostawiając Błazna skołowanego jak rondo.
Kot zaczął wąchać miejsce, w którym leżał jeden ze
słoików. Błazen nadal nic nie mówił i patrzył gdzieś w dal. Ocucił go dopiero
nagły powiew wiatru.
- Brrr… - zadrżał i potrząsnął głową. – Kocie?
- Miau?
- Ludzie jednak nadal wierzą w zabobony. Całe szczęście,
że nie jesteś czarny... Ale na wszelki wypadek i tak miej się na baczności. No
i może ostrzegajmy psy.
- Miau…
- Znowu doświadczam uczucia odrealnienia… - westchnął patrząc
na swoją książkę.
Przez kilka minut siedzieli zamyśleni. Kot zastanawiał
się czy powinien przejść na dietę, aby nie kusić wielbicieli kociego smalcu,
jeśli takowi istnieją. Błazen natomiast przypomniał sobie o legendzie głoszącej,
że „wszechstronne dobroczynne właściwości” mają mieć również ludzkie płody i
noworodki, stosowane zarówno zewnętrznie w postaci kosmetyków, jak i poprzez spożycie. Wcześniej
śmiał się, że takie praktyki wymarły wraz z narodzinami powszechnej edukacji („Byle
jaka, ale jednak” – zwykł o niej myśleć) i rozwojowi pojęcia „moralności”, ale
dzisiaj był już gotów uwierzyć we wszystko.
Ponownie spojrzał na żółtą książkę, która nagle zaczęła
wydawać mu się wcale nie aż tak żółta…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jakieś przemyślenia? Pytania? Propozycje? Nie bój się zbłaźnić, Błazen wysłucha.